poniedziałek, 30 lipca 2012

Jeszcze o "Fiasku"

Jakiś czas temu pisałem o mojej konfrontacji z Fiaskiem Lema. Ostatnio naszła mnie jeszcze jedna refleksja, którą chciałbym się tutaj podzielić. Właściwie to pomysł ten spadł na mnie nagle w jednej iskrze, nie zauważyłem, by ktoś go podejmował, co jest dziwne, bo nie wydaje się szczególnie odkrywczy. Jeśli wiecie coś na temat takiej interpretacji, proszę o informację. A teraz jak czytaliście lub nie interesuje Was fabuła, życzę miłej lektury. Pozostali wkraczają do świata spoilerów. Zostaliście ostrzeżeni.

Fiasko, jak wiemy, opowiada o niemożliwości kontaktu z obcą cywilizacją. Widzimy ją z góry, widzimy wytwory jej działań, wchodzimy w nią nawet w pewne interakcje, ale mimo wszystko jest ona dla nas nieznana, możemy jedynie spekulować na temat jej motywów. Fiasko to książka pesymistyczna, której autor gorzko zauważa, że nawet jeśli tego upragnionego obcego spotkamy, to możemy nie być w stanie się z nim nijak porozumieć. Podobną konkluzję ma Solaris. Niemniej w Fiasku bardziej widać usilne próby kontaktu i spekulacje na temat możliwych przyczyn niechęci nawiązania go ze strony Kwintan.

Science fiction to jedno, ale czy nie uważacie, że równie dobrze może się to odnosić do relacji międzyludzkich? Wiemy o innej osobie tylko to, co ona o sobie powie, a i to nie zawsze. Widzimy jej działania, ale nie znamy - i nigdy nie poznamy - motywów jej działania. Możemy tylko spekulować, czemu ktoś zachował się tak, a nie inaczej, są to jednak tylko spekulacje.

Przy takim odczytaniu, książka staje się jeszcze bardziej pesymistyczna. Bo jak mamy niby nawiązać kontakt z Nieznanym, skoro nie potrafimy nawiązać go sami ze sobą? Zawsze będziemy spekulować, rozstrząsać motywy, doszukiwać się takich lub innych interpretacji. W tym wypadku można byłoby doszukiwać się w załodze Hermesa odpowiedników składowych ludzkiej psychiki. Przy takiej interpretacji mógłbym zaryzykować, że Tempe to ego, a Arago to superego; sądzę jeszcze, że drugi pilot uosabia strach i agresję. Co do pozostałych członków, nie wiem, musiałbym jeszcze raz przeczytać książkę.

Dodatkowa konkluzja jest taka, że mam ochotę na coś lżejszego. Czeka już C. G. Jung.

PS. Jednak ktoś przedtem problem poruszył.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Refleksja na dziś: być na jednbym ślubie, to jak być na wszystkich.

Nie rozumiem, czemu w kościele rzymskokatolickim ślub musi być połączony z pełnowymiarową mszą? Jest niesamowicie sztampowo - albo Pieśń nad Pieśniami, albo kana galilejska. Później kazanie o życiu małżeńskim, miłości i innych pierdołach podszyte nakazem, aby para młoda możliwie jak najszybciej (tj. w 9 miesięcy po ślubie, wszak seksu prze ślubem w naszej katolickiej ojczyźnie nie uprawia się) uszczęśliwiła świat potomstwem. Ideałem byłaby, rzecz jasna, sytuacja każdy strzał w okienko, czyli ciąża dzieciak co 9 miesięcy. W sumie nie mam nic przeciw, ktoś musi tyrać na moją emeryturę. Byle tylko ludzie wyprowadzali swoje pociechy na smyczy i w kagańcu, a najlepiej jak najdalej ode mnie.

Inny problem zasadza się na kiczu. Nikt nie odważy się przełamać nudnej, poważnej jak zatwardzenie koncepcji. Panna młoda cała na biało, wstań, siądź, wstań, siądź, wstań, klęknij, wstań, klęknij, wstań, klęknij, znak pokoju, klęknij, wstań. Ponoć stowarzyszenie racjonalistów organizuje ceremonie świeckie, ale mało popularne póki co. Do tego oczywiście konformizm społeczny i jego siła dają o sobie znać. Musi być w kościele, bo babcia, ciocia i Wuj Józef... Że w obecnych czasach ludzie na religię mają raczej wwyalone (i dobrze), to jednak ma ona monopol w sferze rytualnej (bardzo, bardzo niedobrze).

Nieodłącznym elementem ślubu jest oczywiście wesele. Co ciekawe, czytałem kiedyś (na marginesie kariery utworu słownomuzycznego Koko, koko, który w magiczny sposób połączył Polaków - dowód na to, że jednoczyć się możemy jedynie wobec sytuacji zagrożenia), że wielkie wesela z durnymi oczepinami, kretyńskimi zaśpiewkami i innym badziewiem to wynik ostatniej fali migracji ze wsi do miast, któa nastąpiła po 1989 r. Szczęśliwie tutaj obyło się bez tego typu durnych wynalazków, było sympatycznie i kulturalnie i naprawdę dobrze bym się bawił... Gdyby muzyka temu sprzyjała. No, też może nie do końca, ponieważ trudno mi się na tego typu imprezie wprowadzić w zabawowy nastrój. Jeśli idę potańczyć do klubu, to nie przejmuję się (aż tak bardzo) opinią obcych ludzi. Jak imprezuję ze znajomymi, to znamy się na tyle dobrze, by się wyluzować. Sytuacja pośrednia to koszmar - znam innych na tyle dobrze, by się przy nich nie wydurniać, a jednocześnie nie na tyle, by się wyluzować.

Chyba zacznę się zmywać z wesel po angielsku. Ze ślubów też.

czwartek, 19 lipca 2012

Expecto Patronum*

Taka mała refleksja na marginesie - jak w tym kraju może być dobrze, jeśli mamy dwóch patronów, z czego jeden był idiotą, a drugi zdrajcą?

*nie, nie czytałem żadnej książki o przygodach Harry'ego Pottera. Za stary trochę jestem.

Zgodnie z obietnicą, teraz coś o edukacji. Bryndza jest. Właściwie na tym mógłbym poprzestać. Wszystkie szczeble edukacji są wadliwe, każdy na swój własny, jednak nie mniej dolegliwy od pozostałych, sposób. Zacznę od dołu, czyli od szkolnictwa podstawowego.

Na początek małe wyjaśnienie - z racji mocno już zaawansowanego wieku, miałem przyjemność uczęszczać do 8-klasowej podstawówki (z tego miejsca ślę serdeczne podziękowania dla rodziców, że zmajstrowali mnie w porę; jakbym urodził się rok później, byłbym już gimbazą, a tak na szczęście jestem w miarę normalny). Trudno mi powiedzieć cokolwiek o podstawówce m.in. dlatego, że była dawno i była szkołą społeczną. Jedną z zalet było to, że klasy, jak i sama szkoła były niewielkie. Największą zaletą był lepszy kontakt z nauczycielami i np. możliwość dyskusji. Okazało się to niedźwiedzią przysługą w liceum, gdzie za wyrażanie własnego zdania nagrodzono mnie miernym na półrocze z polskiego.

Podstawówka to taka unitarka - urawniłowka. Przyciąć do wzorca i cześć. Indywidualność i kreatywność? Tu jest poważna instytucja i nie ma tu miejsca na takie nowomodne wynalazki. Lepiej wkuwać na blachę baaaaaaardzo potrzebne informacje, jak np. epoki geologiczne.

Potem było liceum zakończone taką dużą klasówką, szumnie nazwaną egzaminem dojrzałości lub maturą. W maturze jedna rzecz jest nad zwyczaj pożyteczna - dają kanapki i czekoladę. Mogliby to wprowadzić na innych klasówkach jak dla mnie. Pozostałych zalet nie stwierdzono.

Ogólniak to ślepa uliczka. Jak się tam wybierzesz, to musisz iśc na studia, bo i tak niczego nie umiesz. Masz baaaaardzo potrzebną wiedzę na temat jak to Mickiewicz wielkim poetą był (mimo że grafoman i kawał ch...a), więcej epok geologicznych, równania drugiego stopnia (dzięki którym straciłem wiarę, że kiedykolwiek pojmę matematykę bardziej zaawansowaną niż tabliczka mnożenia) czy bebechy komórki (takiej z jądrem i mittochondrium, a nie przenośnego telefonu - tu liceum, nie technikum*). Jedyna zaleta liceum to nauka rodzimej historii i literatury, dzięki którym stałem się nihilistą i kosmopolitą, bo zwątpiłem, że mogę mieć cokolwiek wspólnego z tymi XIX-wiecznymi debilami.

Liceum powtarza właściwie błędy podstawówki, czyli ładowanie do głów encyklopedycznej wiedzy przy jednoczesnym rugowaniu krytycznego i samodzielnego myślenia. Po krótkim zapoznaniu się z nową maturą widzę, że te tendencje jeszcze się pogłębiły. Jeszcze raz dziękuję z tego miejsca moim rodzicom, ponieważ zdawanie wspaniałej i nowoczesnej nowej matury z polskiego niechybnie zamiast na studia, zawiodłoby mnie wprost na jakiś poligon.

Ach, czas na studia. Podobno najlepszy okres w życiu. Najlepszy chyba dlatego, że starzy daleko, można po legalu chlać i właściwie jeszcze nie trzeba pracować. Pod względem edukacyjnym - zdecydowanie najgorszy. Najpierw mała uwaga techniczno - fizjologiczna. Przez 12 lat dotychczasowej edukacji przyzwyczaja się człowieka do systemu 45 minut nauki zajęć - 10-15 minut przerwy. Dlatego na studiach miło zrobić trochę organizm w przysłowiowego chu*a i wprowadzić system 90 (w wersji hard core 135) minut zajęć - 15 minut przerwy. Czemu? Bo tak.

Oprócz tego zamiast sprawdzać wiedzę na różne sposoby, jak do tej pory, teraz robi się jeden egzamin. Niesamowicie miarodajne, nie? Nie wiem, jak to wygląda na innych kierunkach i innych uczelniach, na wydziale prawa UJ przyjęło się na większości przedmiotów, że szef ma zawsze rację. Że inni mają inne poglądy i możesz to wykazać? To wypierdalaj do nich na studia, frajerze! Żeby nie było, UJ wielkodusznym jest. Możesz wybierać sobie sam większość przedmiotów na studiach. Że często jest to wybór między dżumą a cholerą (historia nowożytnej adminsitracji vs. prawo rolne, anyone?), to jak na I - II roku studiu masz wiedzieć, co cię interesuje? Nie mówiąc już o tym, że ćwiczenia z przedmiotu X pokrywają się z ćwiczeniami z przedmiotu Y i wykładem z przedmiotu Z. Sorry, wybrałeś tak sobie, to się teraz martw. To już nie jest liceum. Tę frazę zresztą słyszeliśmy na początku bardzo często. W tłumaczeniu znaczy to: odwal się, frajerze, nie chce mi się tłumaczyć.

UJ doskonale przygotowuje też do wykonywania zawodu prawnika. Jak wiemy, proces wygląda tak, że przychodzi do sądu dwóch prawników, a sędzia daje im test wielokrotnego wyboru. Wygrywa ten, kto lepiej rozwiąże. Testy to w ogóle fajna sprawa, ponieważ na egzaminie pozwalają upierdalać duże ilości ludzi łatwo i szybko, a na dodatek wmawiać im potem, że są głupi. Pyszna zabawa! W sumie fascynujące jest, że mimo faktu, iż studenci obecnie studiujący w 100% pochodzą już z nowego, nowomaturowego chowu, osiagają oszałamiający stopień zdawalności rzędu 10%. Oznacza to ca 400 dusz z warunkami. Z przedmiotów obowiązkowych opłata za warunkowe zaliczenie to 440 zł (mogło podrożeć, moje informacje są sprzed 3-4 lat).

  1. Prowadź chujową uczelnię.
  2. Uwalaj ludzi na egzaminach.
  3. ???
  4. Profit!

W grupach ćwiczeniowych ca. 60-osobowych kontakt z wykładowcą jest zerowy. Zresztą wykładowca chyba się z tego cieszy, bo często ma inne rzeczy do roboty, niż dyskutowanie ze studentami.

I tutaj dochodzimy do etapu, gdzie studentów traktuje się gorzej, niż uczniów nauczania początkowego, nie mówiąc już o licealistach. Szczerze mówiąc, po moim rozdyskutowanym liceum (które szkołą jest średnią, ale do której za moich czasów chodzili naprawdę ciekawi ludzie) studia to intelektualna pustynia. Pogłębianie wiedzy na własną rękę jest bez sensu, bo nie mieści się w zakresie testu. Najlepiej potakiwać. Ferment intelektualny to przebrzmiałe pojęcie poprzednich epok, a jeśli myślisz, że ktokolwiek chce cię tutaj czegokolwiek nauczyć, to chyba ci się epoki pomyliły.

Na deser anegdota - pamiętam jak parę lat temu święte oburzenie na forum mojego wydziału wywołał jakiś tam ranking uczelni, gdzie najwyższe miejsce miał WPiA UW. Nie rozumiem oburzenia - co kogo obchodzi, kto jest najlepszą drużyną IV ligi? Czy wypada by studenci zachowywali się jak kibole? Zresztą ponoć kibole też już studiują na UJ...

*Technika to ofiary transformacji. W czasach gdy każdy - nie wiadomo czemu - chce być magistrem zarządzania brakuje wykwalifikowanych techników. Ja, jakbym mógł cofnąć się te 13 lat w przeszłość, zdawałbym do gastronomika.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Rodzina na swoim

Zastanawiałem się ostatnio nad jedną rzeczą. A mianowicie, po co nam własne mieszkania? No, nie tyle własne, co na własność. Czemu rząd forsuje programy typu Rodzina na swoim (zwracam uwagę na śliczny prymitywizm sloganu), zamiast promować mieszkalnictwo pod najem? Jeszcze 100 lat temu mało kto miał mieszkanie na własność. W Kodeksie Napoleona odrębna własność mieszkania w ogóle nie występuje. Później wprowadzono instytucję własności piętra. Nikomu to nie przeszkadzało, nie tacy jak my mieszkania wynajmowali (miały one wprawdzie 100 m2 najmniej, często 300 m2, ale co tam). Czemu więc dzisiaj musimy koniecznie mieć mieszkania na własność?

Oprócz kwestii, rzekłbym, technicznych jak niekorzystne dla kamieniczników przepisy, podatki, brak rozwiniętego rynku najmu, za to patologicznie rozdęty rynek kredytów mieszkaniowych, podałbym przede wszystkim kwestie kulturowe. Polskie społeczeństwo w ponad 80% wywodzi się z chłopstwa. Przywiązanie do ziemi jako gwarancja bezpieczeństwa (fałszywa, dodajmy) jest bardzo silne. Tak samo jak osiadły tryb życia i niewielka mobilność społeczeństwa. Wielokrotnie rozmawiałem z ludźmi wykształconymi, którzy jednak na sugestię, by powszechną własność mieszkań zastąpić najmem jeżyli się i zaczynali mówić coś o stabliności, pewności itp. miło brzmiących, niemniej pozbawionych konkretnego znaczenia pojęciach.

Przed II wojną światową większość społeczeństwa wynajmowała mieszkania. Czy ich życie było mniej stabilne od dzisiejszego? Powiedzielibyśmy, że w wielu aspektach było przynajmniej tak samo stabilne, mimo że prawo pracy było jakoś mniej przydatne i posadę stracić było nader łatwo.

Może zamiast marnować pieniądze podatników na dopłacanie do kredytów pomyśleć chwilę o możliwości urentowienia najmu? Na przykład rozluźnieniem ochrony lokatorów, dzięki której mało która osoba choć odrobinę ceniąca swoje pieniądze i zdrowie psychiczne myśli poważnie o profesji kamienicznika? Czemu w naszym kraju najem traktowany jest głównie jako sposób dorobienia sobie, a nie regularnej działalności gospodarczej?

Tyle dzisiaj. Następnym razem będzie o edukacji.

Fiasko

Ciekawa książka. Smutna, a nawet przerażająca. Wychodzi na to, że do Lema naprawdę trzeba dojrzeć. Nie wiem, czy to dlatego, że jestem bardziej dojrzały niż 4 lata temu (kiedy czytałem Solaris), czy książka lepiej trafia w moje gusta czytelnicze, ale Fiasko przeczytałem dość szybko. I chyba udało mi się je pojąć. Książka mówi o kontakcie z obcymi. Ale bardziej niż o obcych mówi o nas; i nie są to miłe rzeczy.

Z przewidywań Lema wynika, że ludzkość ze swoją ekspansywną kulturą i koniecznością poznania nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć założone cele. Książka jest też - a może przede wszystkim - frapującym studium fenomenu psychologii społecznej jakim jest grupowe myślenie. Napisano o nim wiele tomów, więc ograniczę się do stwierdzenia, że co wiele głów to nie jedna. To znacznie mniej. Widać jak w warunkach bezprecedensowych, w zdanej na siebie grupie narastają ekstremizmy, jak człowiek reaguje na nieprzewidziane okoliczności i jak wobec nieznanego moralność wynaturza się w swoją karykaturę.

Lem napisanym w 1987 r. Fiaskiem pożegnał się z powieścią jako gatunkiem, a także ze swoim sztandarowym bohaterem, Pirksem; w stosunku do biednego pilota pisarz zachował się bezlistośnie, zabijając go (niektórzy twierdzą, że zrobił to dwukrotnie; ja się z tym nie zgadzam).

Fiasko jest też rozwinięciem wątków z Solaris - kontakt z obcą cywilizacją to nie kiczowaty Star Trek, gdzie kosmici to ludzie, ale tacy trochę inni. Mogą oni być totalnie inni niż my. Możemy być niezdolni do porozumienia się z nimi, a i oni niekoniecznie mogą tego porozumienia chcieć. Mimo większego rozmachu i bujniejszej wyobraźni Jacek Dukaj w In partibus infidelium przedstawił ciekawie teologię w kosmosie, to właśnie Lem trafniej opisuje problem kontaktu z obcymi. W tym momencie przyszło mi do głowy, czy opowiadanie Dukaja nie jest rozwinięciem wątku ojca Arago towarzyszącego załodze "Hermesa"? Nie zdziwiłbym się.

Lem nie opisuje obcych. Opisuje nas - rozpaczliwie usiłujących się w tych obcych przejrzeć. Ale patrząc przez to zwierciadło widzimy siebie. I nie jest to ładny widok.

niedziela, 2 października 2011

Ninety Degrees

Od kilku dni słucham Gravity the Seducer, najnowszej płyty Ladytron. To chyba druga ich moja ulubiona płyta po Witching Hour. Co ciekawe, najbardziej spodobał mi się utwór w tytule tego posta. To jedna z piosenek, w których nic się nie dzieje, ale jednak słucha się ich ze spora przyjemnością. Trochę jest w tym podobna do "All the Way" z Witching Hour. Zapraszam do zapoznania się.

piątek, 16 września 2011

Górny Taras

Refleksja po trzech tygodniach mieszkania w Warszawie: Brzydkie miasto ładnych miejsc, lans i moda, korpoludzie i menele, warty Pac pałaca, a Pałac Kultury, Dworzec Centralny (jak można było zbudować takie gówno?), warszawskie city, 34 piętro, risercze, mema, apdejty, mitingi, krawaciarze na vespach, hispterzy na ostrych kołach. Zakąski Przekąski, Warszawa Powiśle, KDM, Plac Konstytucji, Mokotowska, Książęca, mercedesy, BMW i porsche na Placu Trzech Krzyży (nieprzyjemne miejsce), knajpy w podwórkach na Pradze (tu jeszcze więcej meneli), metro, kawa na Dobrej, Most Poniatowskiego, stare mieszkanie babci, kotwice na murach, Polska Walczy, choć nie wiadomo, z kim i o co... PS. Zhakowałem bloggera i mam teraz century gothic, aktualnie najbardziej hipsterską czcionkę. Której używałem, kiedy hipsterzy pisali jeszcze helveticą ;->

wtorek, 23 sierpnia 2011

Reklama

Założyłem sobie fotobloga. Będą tam głównie zdjęcia, które robię na codzień. Więcej pod adresem www.lightandmagic.blogspot.com .

wtorek, 2 sierpnia 2011

Get confused

Parę miesięcy temu przeczytałem świetny felieton Michała Witkowskiego o postinteligencie (w którym to artykule odnalazłem siebie).

Co to takiego postinteligent? Jak zawsze z przedrostkiem „post” jest problem: z jednej strony sygnalizuje on kontynuację, z drugiej – negację. Tak więc można postinteligenta tłumaczyć na dwa przeciwstawne sposoby: to, co zostało z inteligenta, nowe pokolenie inteligentów, lub: odwrotność inteligenta, dzisiejsza jego podrabiana i farbowana na różowo wersja. Osobiście bliżej mi do tego drugiego rozumienia.

Więcej pod adresem http://www.polityka.pl/spoleczenstwo/felietony/1515436,1,kawiarnia-literacka.read#ixzz1Ttc0LEB3

Inteligencja jako klasa właściwie nie istnieje. Miała na to wpływ wojna, miała na to wpływ sytuacja po wojnie, ale największy wpływ miała chyba zmiana ustrojowa. Wychodzi na to, że ja jestem jednym z postinteligentów. Przeczytajcie w wolnej chwili felieton i wyraźcie swoje zdanie o zawartym w nich tezach.

wtorek, 14 czerwca 2011

Another breakfast with you

Tego posta piszę jak prawdziwy światowiec z pokładu samolotu. Fajnie to wygląda tylko na filmie, bo w rzeczywistości nie można w żaden sposób wymusić na tym stoliczku jakiejkolwiek ergonomii – jest za nisko i za blisko, a na dodatek chwieje się niemiłosiernie przy pisaniu. No, ale nim wystartujemy trzeba się czymś zająć. Teraz przeleję na papier… Wróć! Teraz przeleję na twardy dysk parę moich wątpliwej jakości przemyśleń.

Przyszło nam żyć w czasach specjalistów. Z mojego prawniczego podwórka mogę powiedzieć, że czasy prawnika – omnibusa minęły. Kancelarie Iks i Igrek, sp.p., które zajmowały się umowami, nieruchomościami, rozwodami, spadkami i diabli jeszcze wiedzą czym odchodzą do przeszłości. Teraz prawnicy specjalizują się działami (jak prawo spółek czy własność intelektualna). To byłoby jeszcze pół biedy. Ale specjalizacje są jeszcze bardziej wybiórcze i nasz prawnik od IP zajmuje się wyłącznie patentami. To tylko taki pierwszy przykład, jaki przyszedł mi do głowy, a jest ich więcej w innych dziedzinach.

Jest to mój problem. Nie potrafię się w niczym wyspecjalizować. Mam szerokie zainteresowania, głównie z kręgu nauk humanistycznych i społecznych (choć i w naukach ścisłych mam pewną wiedzę, niemniej jest to dziedzina, w której czuję się zdecydowanie najsłabszy). Do czego jednak dążę. Mianowicie mam sporą wiedzę na wielu polach, ale na żadnym nie jestem specjalistą i raczej nie będę. Mało rzeczy zainteresowało mnie na tyle, żebym chciał się w daną materię całkowicie zagłębić. Wolę mieć pobieżną wiedzę z kilku dziedzin, niż głęboką, ale wąską z jednej. Problem polega na tym, że dziś aby odnieść sukces, trzeba być świetnym w jednej dziedzinie, a nie niezłym w czterech.

Z moich rozmów z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi, a także z lektury prasy i zasobów Internetu, nie mówiąc już o obserwacji otaczającego nas świata, wynika, że rynek pracy się systematycznie zmienia. Haha, wielkie mi odkrycie – powie uważny Czytelnik. Trudno tego nie zauważyć. Muszę, oczywiście, przyznać owemu Czytelnikowi rację. Czasem jednak można o czymś wiedzieć, a nie czuć, że odnosi się to do nas (w Polsce co tydzień na drogach ginie z górą sto osób; boisz się jeździć samochodem?). Do czego więc doszedłem? Moi dziadkowie zaczynali pracę we wrocławskim Chemiteksie. Pracowali tam do emerytury (jakby nie liczyć, z górą 40 lat). O ile mój ojciec wciąż prowadzi tę samą firmę, co zawsze, to jednak jego pokolenie miało na ogół inne doświadczenie: moja mama wykonywała, o ile się nie mylę, cztery zawody, z czego tylko jeden na etacie. Co mnie czeka? Może wskazówką będzie przykład mojego moskiewskiego znajomego, który w wieku 26 lat (fakt, że w Rosji kończy się studia chyba w wieku 22 lat) ma na koncie już trzeciego pracodawcę. Nie mówiąc już o protezach pracy jak staże i praktyki (bezpłatne, oczywiście), umowy – zlecenie, kontrakty terminowe, etc. Szanowni Państwo, chyba instytucja etatu dogorywa na naszych oczach. Pytanie brzmi: co zamiast?

Jak pisał niedawno David Hobby , dzięki rozwojowi Internetu mamy niezłe czasy dla freelancerów. Nie musisz chodzić po redakcjach, możesz założyć sobie bloga. Stawiasz port folio w Internecie i łapiesz fuchy. Brzmi to równie prosto jak recepta na sukces w biznesie: tanio kupić, drogo sprzedać i voila! Nic, ino zarabiać kokosy. Musiałem dokonać tego wtrętu, bo miałem niebezpiecznie niskie stężenie sarkazmu na wiersz. Nie wygląda to, rzecz jasna, aż tak bardzo kolorowo, ale fakty są następujące: coraz większego znaczenia nabiera dziennikarstwo internetowe, a klasyczne gazety borykają się z problemem coraz niższego czytelnictwa (ja preferuję mało ekologiczne gazety na papierze, ale tacy jak ja powoli stają się mniejszością). Przekaz internetowy jednocześnie nas rozleniwił (pisał o tym swego czasu Jacek Dukaj, nie ma sensu po nim powtarzać), co też sprawia, że ludziom trudniej skupić się na lekturze dłuższych tekstów. Ma być krótko, treściwie, a najlepiej, żeby jeszcze było lekkostrawnie (co Palikot powiedział do Dody, na ten przykład). Zamiast dyskusji programowych mamy pojedynki o tytuł Mistrza Ciętej Riposty, aczkolwiek jeszcze przez jakiś czas pozycja Wujka Staszka jest niezagrożona. Niemniej jednak, można to wykorzystać, np. zakładając bloga. Radzę przyjrzeć się osiągnięciom Mr. Vintage czy Wojciecha „Macaroni Tomato” Szarskiego. To naprawdę solidny kawałek rzetelnej wiedzy.

Tym wtrętem przechodzę do mojego „projektu”. Użyłem cudzysłowu, ponieważ to raczej nieśmiałe marzenie, aniżeli rzeczywisty plan, który zostanie szybko wdrożony w życie. Mianowicie, pomyślałem, skoro nie jestem w niczym specjalistą, a mam rozległe zainteresowanie, czemu nie zostać freelancerem łączącym kilka dziedzin? Marzeniem moim byłoby połączenie dziennikarstwa papierowego, fotografii, a jakby się trafiło jeszcze coś w radiu, to w ogóle byłby kosmos. Założenie jest takie: z którejś strony prędzej czy później wpadnie jakaś fucha. Jak nie materiał do napisania, to fotografia. Pytanie brzmi, czy zaprzęgając te dwa (lub trzy) woły naraz, uda się wyciągnąć odpowiednią ilość mamony, żeby starczyło na życie na niezłym poziomie, ale bez szaleństw (co rozumiem przez mieszkanie w starym budownictwie (może być wynajęte), niezłe jedzenie, niezłej jakości ubrania, średniej klasy samochód (dalej marzy mi się ten triumph…); narty w Alpach w zimie, góry czy zwiedzanie w lecie i jakaś dalsza i bardziej kosztowna wyprawa raz na kilka lat – w sumie taka sobie klasa niższo- średnia)? Jeśli dzieliłbym z kimś dochody, raczej tak. Jeśli mielibyśmy dzieci, mogłoby być różnie. Choć taki Bartek Chaciński ma dwójkę, więc może to się udać… Z drugiej strony, moje wymagania co do życia na poziomie, ale bez szaleństw mogą mrażąco odbiegać od rzeczywistości. Czas zweryfikuje.

Refleksja jest jednak prosta i sprowadza się do tego, co moja przyjaciółka napisała mi wczesną wiosną: nie powinno się przyzwyczajać się do etatu, mieć jakieś zajęcia na boku i odkładać oszczędności, bo na kokosy z emerytury nie ma co liczyć. O głębokości dupy, w której tkwi nasze pokolenie można przeczytać tutaj. Wnioski wyciągnijcie sami.

sobota, 30 kwietnia 2011

Temple of Love

Szczerze mówiąc, to nie wiem, czy jakakolwiek sesja miała u mnie tak wyjebane, jak bieżąca. Nie potrafię się do niczego sensownego zmusić. Siedzę, czas przecieka mi przez palce, a tyle jeszcze do zrobienia: egzaminy, praca semestralna, szukanie pracy, załatwianie formalności związanych z wyjazdem - mieszkanie i meble to nie problem, bo wynajęte. Szpej kuchenny miło by było upłynnić, bo wyrzucać nie chcę, a komuś może się przydać. Z drugiej strony, i tak mam lepiej, niż inni, bo garnek mogę wywalić, a niektórzy nakupowali łóżek i stołów.

No i praca. Praca, praca, praca. Trzeba przekonać HR'owców w Wielkich Korporacjach, że to właśnie mnie powinni zatrudnić, bo jestem zorganizowany, przezorny, ambitny, nie muszę spać, chodzę po wodzie, zmieniam wodę w wino i od 16. roku życia miałem mokre sny, myśląc o siedzeniu nad pismami procesowymi właśnie u nich. Bułka z masłem.

Aha, jeszcze jeden mały apel osobisty: jak to czytasz, to czasem coś napisz. Jak się wstydzisz w komentarzach, to chociaż na maila, bo póki co czuję się jakbym... A, nieważne. Nie ma co używać takich brzydkich porównań.

Piszę to, piszę, piszę i nic właściwie z tego nie wynika. Nie mam pomysłu, co dalej robić z tym blogiem...

środa, 27 kwietnia 2011

Only this moment

Znacie tę piosenkę? Ja ją uwielbiam. Jest w niej coś bardzo pozytywnego i romantycznego. Romantykiem nigdy nie byłem Jestem romantykiem XXI wieku, ale naprawdę lubię klimat i przesłanie tego utworu. Jest w nim jakaś melancholia. I głos kobiety, która śpiewa bardzo mi się podoba. Polecam zapoznać się.

Muszę przyznać, że nienawidzę tej pory dnia. Jest już na tyle późno, żeby w Polsce wszyscy spali, a jednocześnie za wcześnie, bym sam się kładł. To ten okres, kiedy jestem sam. Absolutnie i totalnie sam.

Więcej nic nie będzie. Chciałem tylo napisać, jak nienawidzę tej pory dnia.

piątek, 22 kwietnia 2011

Toop Toop

Jak człowiek ma się uczyć do egzaminów, to inspiracja do pisania bloga zawsze się znajdzie.

W tytule Toop Toop Cassiusa. Piosenkę wyczaiłem przypadkiem. Ale nim opiszę, jak, napiszę więcej o Cassiusie. To francuski duet, który przedtem siedział w housie (i dobrze im szło; Żabojady mają dryg do elektroniki, że wspomnę Jarre'a, Daft Punk i Air), aż tu nagle wydali płytę 15 Again (którą niebawem sobie zanabędę: w CD i na winylu; winyle są giga). A na niej utwory takie jak Toop Toop właśnie. Nie wiem, jak Wam, mnie to za cholerę house'u nie przypomina. Jak ten Prosiaczek, im bardziej się wsłuchuję, tym bardziej house'u tam nie ma. Jest rock przyprawiony bardzo smakowitą elektroniką i muszę mieć ten kawałek na moje playliście.

A jak się z Toop Toop zapoznałem? Otóż w czasach zamierzchłych, między IV a V rokiem byłem na Nowych Horyzontach, które miały roku onego dwa filmy otwarcia: cośtam w kinie Śląsk i Boskiego (Il Divo) w kinie Warszawa. Boski traktuje, jak mówi podtytuł, o niezwykłym życiu Gulio Andreottiego. Jak ktoś nie wie, kto to, to nie sobie wygugla. Ja powiem tylko tyle, że to włoski polityk, bodaj sześciokrotny premier, przy którym Silvio "Bunga, Bunga" Berlusconi to taki niegroźny cwaniaczek. Tutaj widzicie czołówkę filmu i ów piękny utwór. Nie przejmujcie się, że po włosku. Z tego, co pamiętam, Andreotti mówi na wstępie, że nie może spać w nocy, bo boli go głowa i nawet akupunktura nie pomaga. Mówi też o dziennikarzu, Mino Picorellim. Martwym. A potem się zaczyna...
Według mnie reżyser, czyniąc z Toop Toop tło muzyczne popełnił majstersztyk.

Ostatnio zagłębiłem się trochę w fotografię. Czytam, dokształcam się, próbuję, czytam więcej... Fascynująca sprawa. Może w niedzielę wyjdę znów w plener, o ile pogoda nie będzie tak paskudna, jak teraz. Zastanawiałem się też nad moim stylem w fotografii i jeśli coś przychodzi mi do głowy to to, że jest odhumanizowany - pociągają mnie wielkie budowle, place, piętrzące się ciężkie chmury. Lubię ekstrema: albo fotografuję przestrzeń albo dążę do klaustrofobicznego zagęszczenia kadru. Chciałbym fotografować więcej ludzi, zwłaszcza portretów. Trudno jednak znaleźć modeli.

Oczywiście to, co napisałem wyżej to tylko luźne przemyślenia. Otwarty jestem na uwagi i krytykę.

PS. Pobawiłem się w GIMP'ie i zmieniłem nieco banner. Efekt jest taki jaki chciałem osiągnąć od początku, czyli samochód wyłaniający się z tła. Ja jestem zadowolony (a Wy nie widzicie pewnie różnicy ;-> ).

czwartek, 14 kwietnia 2011

Self Control

Jestem świeżo po rozmowie z Ojcem. Jak zwykle, było burzliwie. Wszystko rozchodzi się o pracę. On mówi, że powinienem dopieścić mój list motywacyjny do ####, ja na to, że trudno nazywać to listem motywacyjnym, skoro nie mam motywacji i w ogóle, nie wiem, czym słodzić tej konkretnej kancelarii, skoro dla mnie one się właściwie niczym, poza nazwą, nie różnią. On na to, co chcę w takim razie robić. Ja mówię, że nie wiem, że może złoże podanie do jakiejś gazety. On na to, że w gazecie nie ma żadnego zabezpieczenia emerytalnego i płaci się wierszówkę. I tak. od słowa do słowa, zajączek dostał w mordę, że chce się zacytować stary dowcip.

Mam dziwne wrażenie, że jeśli myśląc o karierze, przychodzi mi na myśl z zadziwiającą regularnością "O, choroba, w co ja się w####em", to znaczy, że kierunek moich studiów wybrałem niewłaściwie w stosunku do moich predyspozycji.

Ostatnio trochę o tym myślałem i doszedłem do wniosku, że tak naprawdę powinienem chyba być dziennikarzem. Serio. Słowem pisanym operuję ponoć nieźle, mam dość rozległą (acz powierzchowną) wiedzę z różnych dziedzin... Wiem też, czego nie lubię. Korporacyjne biura, korytarze, sale konferencyjne, powerpointy (Pająk Zygblee mi świadkiem, jak ja nienawidzę powerpointa).

Problem polega na tym, że ja chcę mieć wpływ. Albo chociaż iluzję wpływu. Chcę robić coś, co będzie moją pasją. Coś, co będzie sprawiało, że rano będę wstawał radosny, że mogę pójść do pracy. Niestety, praca prawnika nie jest czymś takim. W moim przekonaniu prawnicza robota nie wnosi żadnej wartości dodanej. Jest się ograniczonym jak nie przepisami, to interesami klienta. Ja chcę mieć wpływ na rzeczywistość, która mnie otacza. A to ograniczenie mnie boli. Bo uważam, że w zawodzie prawnika nie ma żadnej wartości dodanej. Z całym szacunkiem, sprawa wygrana czy przegrana nie stanowi dla mnie większej różnicy. Co mnie pociąga w pracy w mediach (tj. tych 2-3 wybranych, do których bym ewentualnie aplikował) to poczucie, że mój głos ma jakąś siłę. Że mogę w jakiś sposób zmieniać świat. Jestem, niestety, humanistą, mam swój sposób postrzegania otaczającej mnie rzeczywistości i uważam, że jeśli mam w czymś osiągnąć sukces, to muszę to kochać. A do prawa miłości nie czuję. Do prawa czuję cholerny obowiązek małżeński po 30 latach zgrzebnego pożycia. Daje to do myślenia w obliczu faktu, że obroniłem pracę magisterską raptem rok temu.

Może to jakaś klątwa humanistów, ale ja chcę czuć, że mam jakiś wpływ na to co się wokół mie dzieje. I udana sprawa o wywłaszczenie nie jest czymś takim. Ja chcę czegoś więcej.
Mam jakiś tam mizerny talent pisarski, interesuję się tym, co dzieje się wokół mnie. Może rzeczywiście powinienem rzucić to wszystko w diabły i spróbować sił w dziennikarstwie? Z jednej strony mam karierę prawnika - pewną, zapewne nudną. Z drugiej - niepewną karierę dziennikarza.

Co o tym sądzicie?

środa, 13 kwietnia 2011

Remind me

Przy okazji poszukiwań pracy, które dzisiaj nieśmiało zainaugurowałem, wzięło mnie na rozważania. Prowadzę je z przerwami od półtora roku chyba, a tematyka ich jest bardzo prosta: co mam dalej ze sobą zrobić?

Nie wiem, czemu, ale nie uśmiecha mi się praca w zawodzie. Biura, korporacyjne korytarze, teczki z aktami, pisma, sądy... To po prostu nie dla mnie. Zastanawiałem się, co powinienem robić dalej? Przyszło mi do głowy, że skoro ponoć nieźle piszę, a nie mam za grosz kreatywności, może powinienem zostać dziennikarzem? Brawo, Sherlocku, obudziłeś się. Ciekawe, czy ktoś mnie przyjmie do pracy w tym zawodzie bez wykształcenia, a tym bardziej bez doświadczenia?

Trzeba było rzucić to prawo, kiedy była jeszcze okazja, np. po drugiej lufie z karnego na II roku. Ale nie! Ja się uparłem, że choćby nie wiem, co, skończę te studia. Skończyłem. Najlepsze gratulacje. Szkoda tylko, że im bliżej byłem końca studiów, tym mniej mi się to wszystko podobało, a alternatyw brak.

Tak jakoś zabawnie w tym życiu jest, że im więcej lat mija, tym lepiej widać zmarnowane szanse. Pytanie tylko, czy je olać, czy jednak spróbować nadgonić? Z drugiej strony, dobrze byłoby zacząć powoli wychodzić na swoje. No bo ile można studiować? Wiem, że długo, ale nie mam przyzwoitości dłużej robić za pasożyta społecznego. Z drugiej strony, jeśli teraz dostanę pracę w jakiejś kancelarii, to przez najbliższe lata nie będzie zmiłuj i nie będę miał głowy ani siły iść w jakimkolwiek innym kierunku, poza zmianą w korporacyjnego prawniczego robota.

Rzucić wszystko w diabły i zacząć od zera, czy iść dalej w tym kierunku i mieć nadzieję, że coś się wykluje?

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Katherine, hit me

Wiosna do Chicago jednak przyszła, krzaczory wypuszczają pączki, a ja przygotowuję się usiłuję się przygotować do sesji. Sesja zaskoczyła mnie, jak co pół roku. Chyba nawet teraz zaskoczyła mnie bardziej, niż zazwyczaj.

Przygotowuję się też do chwycenia się jakiejś roboty. Wymaga to rzeczy, której nienawidzę, czyli pisania CV, listów motywacyjnych i innej makulatury. Pisałem o tym chyba we wpisie o Job Fair, więc nie będę się powtarzał. Czytelnik jet inteligentny, czytelnik sobie znajdzie.

Należy też powoli myśleć o zwinięciu żagli. Mam zamiar dawać stąd dyla w połowie czerwca. Czasu niby trochę jest, ale trzeba zdać meble, mieszkanie, pozbyć się garów, spakować walizki... Upierdliwe toto niesamowicie.

Z ogłoszeń duszpasterskich, odkurzyłem sobie konto na DeviantArt. Można tam oglądać moje pstryki. Takie sobie. No, ale jak już pstryknąłem, to niech sobie stoją, może komuś podpasują. Podobno mam talent, czy coś tam.

W tym momencie skończyła mi się wena, a nie chcę Was raczyć przemyśleniami natury ogólnofilozoficznej jak - że tak zacytuję Klasyka - Ech, życie, życie, Parle, parle, sucho w gardle.

A propos klasyków, niedawno zmarł pan Andrzej Butruk, aktor, znany z podkładania głosu w wielu filmach czy reklamach. Mnie zapisał się w pamięci rolą Pana Poety w Komicznym Odcinku Cyklicznym. Szkoda to dla mnie wielka - pamiętam KOC z czasów podstawówki, uwielbiałem ten typ humoru, a Pan Poeta był moją ulubioną postacią.

Kwiecień to mało wesoły miesiąc, ludzie umierają w kwietniu. Niby wiosna idzie, a beznadzieja jak na jesień. Trzeba jakoś jednak pchać ten swój wózek, mimo, że smutno tu i pusto jak skurczysyn.

piątek, 1 kwietnia 2011

Dosko

Drogi Pamiętniczku, dzisiaj odkryłem u siebie objawy hipsterstwa. Nie wiem, co dalej z tym robić. Z jednej strony znam przebieg choroby i wiem, że nie ma dla mnie nadziei. Z drugiej, łudzę się, że może się mylę, że może mi przejdzie. Poszedłbym do lekarza, ale boję się, że zamknie mnie w izolatce, poda psychotropy i zaordynuje elektrowstrząsy. Nie wiem, co robić. Nie wiem nawet, od czego zacząć...

Zacznę najlepiej od początku. Czyli od opisu tej straszliwej przypadłości dla tych, którzy nie wiedzą, co to. Choroba to straszna, powodująca nieodwracalne zmiany w mózgu. Psychiatrzy i neurolodzy spierają się co do etiologii, ale Ty zapewne nigdy o... O właśnie. Owe zmiany przejawiają się deformacją osobowości i upośledzeniem procesów myślowych. Skutkiem jest przerost ośrodków samozajebistości kosztem wszystkich innych. Niebawem mózg w 95% jest ośrodkiem samozajebistości.

Jakie zauważyłem u siebie objawy? Nikt nie słucha podobnej muzyki, co ja, nie uznaję tandety i jej nie lubię. Do tego mam dziwaczne poczucie humoru. Wczoraj dowiedziałem się na przykład, że to, że nie słucham radia i nie jeżdżę nad morze czyni ze mnie osobę nudną. Na szczęście ubieram się jeszcze normalnie i nie mam iSzmelcu. W sumie, to jakbym zakupił sobie iSzmelc, to znaczyłoby, że zmieniłem orientację.

Ponarzekam teraz trochę na prawników. Jewgiennij opisywał mi ostatnio studentów z jakiejś artystycznej uczelni. Porównywał ich do nudnych i wpatrzonych w swoje laptopy studentów prawa. Musze przyznać, że w wielu przypadkach prawnicy to straszni nudziarze. Nie uważam, żeby studenci sztuki jakiejkolwiek mieli nad nimi wyższość w jakimś aspekcie (uważam ich właściwie w dużej mierze za pozerów). Ale prawnicy to też pozerzy, tylko pozują czym innym: profesjonalizmem i brakiem poczucia humoru.

Z rzeczy ciekawych, przyszła wiosna... Wróć. Nie przyszła . Nie ma wiosny. Odwołana w tym roku. Od miesiąca jest przedwiośnie i nie wiadomo, kiedy się skończy. Jest chłodno, nie ma liści, ptaki próbują świergolić, ale niemrawo im wychodzi. Wiewiórki i króliki próbują coś działać, ale też tak średnio.
Niemniej jednak natura swoje wie, przyszła wiosna i się zakochałem.


Ślicznotka, prawda? ;->

A tutaj coś, na co natknąłem się wczoraj tuż przed domem:


Volkswagen Karmann Ghia. Mój nr 2 po Triumphie Spitfire.

Swoją drogą, przypomniały mi się słowa mojego przyjaciela Gregora sprzed kilku lat (kiedy jeszcze miał widoczną w nagłówku Wołgę): Maciek, ja ciebie widzę w oldtimerze. W jakimś sportowym coupe, może Jaguarze. Posiane ziarno kiełkowało i chyba zaczyna wydawać plon. Uważam, że takie samochody to sposób na inteligentny szpan. Robią wrażenie, mają duszę i klasę, a na dodatek wcale nie są drogie. To wydatek rzędu 30.000 złotych. Nie jest to mało, ale nie jest to też strasznie dużo za samochód tej klasy w tym wieku. No i mają jedną zaletę: mało kto będzie taki miał.
Nie sądzę, by miał by to być dla mnie samochód pierwszego wyboru (elegancja elegancją, ale ABS i poduszki powietrzne to istotne szczegóły). Niemniej, sprawię sobie taki. Jak nie przed trzydziestką, to kiedy?