niedziela, 8 sierpnia 2010

Góra z górą się nie zejdzie...

A Nocarz z Watykańskim zawsze...

Dzisiaj w moim chicagowskim mieszkaniu nawiedził mnie Milo. Wypiliśmy po kilka piw z Goose Island, pooglądaliśmy kilka filmików na youtube i było naprawdę fajnie. Dopiero posiedziawszy kilka tygodni na obczyźnie docenia się w pełni odwiedziny kogoś znajomego.
Miałem wprawdzie także inne plany na wieczór (Włoch i Meksykanin mieli wybrać się w poszukiwaniu elektro), ale - cytując mądrości mego ojca - mów z chujem, jak chuj niemowa. Nie dali mi znać, gdzie idą, to ich strata. Sam znajdę miejsce, gdzie elektro rozkwurwia sufity i nie potrzebuję do tego cudzej pomocy. W końcu nie zostaje się majorem Nocarzy i komendantem melanżu za frajer...

Ze spraw pozostałych - wczoraj (a właściwie to nawet przedwczoraj) odzyskałem mój aj - tłenty. Jest to powód do radości, biorąc pod uwagę, że po pierwsze - muszę mieć naprawdę wielki talent do nawijania makaronu na uszy (co dziwi o tyle, że jak do tej pory byłem raczej tak przekonujący jak instrukcja BHP), że w ogóle się tu dostałem, a po drugie - mogę wrócić do domu na święta lub nawet - o zgrozo - wybrać się na wycieczkę do Kanady. Jest to zdarzenie o tyle znaczące, że nie grozi mi już powrót do domu w kajdankach i policja imigracyjna może m i skoczyć tam gdzie pan pana majstra może...

Jako, że jutro wybieram się na Lollapalooza Festival (Schwewrpunkte: Mexican Institute of Sound i Digitalism), to następnym razem wycieczkę po spelunach Chicago będziemy z Milo kontynuować w poniedziałek.

Cóz jeszcze? Odżyła mi faza na "Ergo Proxy." Jest to o tyle znamienne, że jest to jeden z najważniejszych filmów w moim życiu. I jeśli chcę go znów obejrzeć, oznacza to, że coś jest bardzo poważnie nie tak. Oczywiście, nie mam zamiaru go oglądać. Po pierwsze dlatego, że nie mam tu kopii, a po drugie - a i chyba ważniejsze - to anime równa się dla mnie emocjonalnemu trzęsieniu ziemi. Nie mam chyba siły, by przeżywać to jeszcze raz, jakkolwiek niektóre obrazy wciąż mam przed oczami. Smuci mnie nieco, że jestem jednym z nielicznych, na których "EP" zrobiło tak kolosalne wrażenie.

Jak już jesteśmy przy emocjach, to przesłuchałem ostatnio piosenek Lecha Janerki, które mam na twardym dysku. To trochę podobny przypadek: dla mnie Janerka jest odkryciem, dla innych jest przynajmniej trudny do zniesienia. Nie mogę jednak nic poradzić na fakt,. że jego twórczość zestrojona jest z moją wrażliwością. O ile na początku ogólniaka słuchanie Janerki było pewnego rodzaju snobizmem, później stało się u mnie autentyczną potrzebą i jeśli miałbym wskazać artystę, którego twórczość jest dla mnie najważniejsza, to zdecydowanie byłby to właśnie Pan Leszek. Ot, chociażby taki popowy nieco "Niewalczyk", który w jednym krótkim utworze odwołuje się do powszechnej fantazji na temat życia, jednocześnie bezczelnie ją wyśmiewając, a na innym poziomie daje dowód głębokiej, niespełnionej i beznadziejny miłości, z którą podmiot liryczny jest całkowicie pogodzony - wie, że nic z tym nie zrobi i się na to godzi. Na mnie robi to wrażenie, jednak jestem jednym z odosobnionych w tej opinii.

Tyle smęcenia na teraz. Dobranoc/Miłego dnia.