niedziela, 2 października 2011

Ninety Degrees

Od kilku dni słucham Gravity the Seducer, najnowszej płyty Ladytron. To chyba druga ich moja ulubiona płyta po Witching Hour. Co ciekawe, najbardziej spodobał mi się utwór w tytule tego posta. To jedna z piosenek, w których nic się nie dzieje, ale jednak słucha się ich ze spora przyjemnością. Trochę jest w tym podobna do "All the Way" z Witching Hour. Zapraszam do zapoznania się.

piątek, 16 września 2011

Górny Taras

Refleksja po trzech tygodniach mieszkania w Warszawie: Brzydkie miasto ładnych miejsc, lans i moda, korpoludzie i menele, warty Pac pałaca, a Pałac Kultury, Dworzec Centralny (jak można było zbudować takie gówno?), warszawskie city, 34 piętro, risercze, mema, apdejty, mitingi, krawaciarze na vespach, hispterzy na ostrych kołach. Zakąski Przekąski, Warszawa Powiśle, KDM, Plac Konstytucji, Mokotowska, Książęca, mercedesy, BMW i porsche na Placu Trzech Krzyży (nieprzyjemne miejsce), knajpy w podwórkach na Pradze (tu jeszcze więcej meneli), metro, kawa na Dobrej, Most Poniatowskiego, stare mieszkanie babci, kotwice na murach, Polska Walczy, choć nie wiadomo, z kim i o co... PS. Zhakowałem bloggera i mam teraz century gothic, aktualnie najbardziej hipsterską czcionkę. Której używałem, kiedy hipsterzy pisali jeszcze helveticą ;->

wtorek, 23 sierpnia 2011

Reklama

Założyłem sobie fotobloga. Będą tam głównie zdjęcia, które robię na codzień. Więcej pod adresem www.lightandmagic.blogspot.com .

wtorek, 2 sierpnia 2011

Get confused

Parę miesięcy temu przeczytałem świetny felieton Michała Witkowskiego o postinteligencie (w którym to artykule odnalazłem siebie).

Co to takiego postinteligent? Jak zawsze z przedrostkiem „post” jest problem: z jednej strony sygnalizuje on kontynuację, z drugiej – negację. Tak więc można postinteligenta tłumaczyć na dwa przeciwstawne sposoby: to, co zostało z inteligenta, nowe pokolenie inteligentów, lub: odwrotność inteligenta, dzisiejsza jego podrabiana i farbowana na różowo wersja. Osobiście bliżej mi do tego drugiego rozumienia.

Więcej pod adresem http://www.polityka.pl/spoleczenstwo/felietony/1515436,1,kawiarnia-literacka.read#ixzz1Ttc0LEB3

Inteligencja jako klasa właściwie nie istnieje. Miała na to wpływ wojna, miała na to wpływ sytuacja po wojnie, ale największy wpływ miała chyba zmiana ustrojowa. Wychodzi na to, że ja jestem jednym z postinteligentów. Przeczytajcie w wolnej chwili felieton i wyraźcie swoje zdanie o zawartym w nich tezach.

wtorek, 14 czerwca 2011

Another breakfast with you

Tego posta piszę jak prawdziwy światowiec z pokładu samolotu. Fajnie to wygląda tylko na filmie, bo w rzeczywistości nie można w żaden sposób wymusić na tym stoliczku jakiejkolwiek ergonomii – jest za nisko i za blisko, a na dodatek chwieje się niemiłosiernie przy pisaniu. No, ale nim wystartujemy trzeba się czymś zająć. Teraz przeleję na papier… Wróć! Teraz przeleję na twardy dysk parę moich wątpliwej jakości przemyśleń.

Przyszło nam żyć w czasach specjalistów. Z mojego prawniczego podwórka mogę powiedzieć, że czasy prawnika – omnibusa minęły. Kancelarie Iks i Igrek, sp.p., które zajmowały się umowami, nieruchomościami, rozwodami, spadkami i diabli jeszcze wiedzą czym odchodzą do przeszłości. Teraz prawnicy specjalizują się działami (jak prawo spółek czy własność intelektualna). To byłoby jeszcze pół biedy. Ale specjalizacje są jeszcze bardziej wybiórcze i nasz prawnik od IP zajmuje się wyłącznie patentami. To tylko taki pierwszy przykład, jaki przyszedł mi do głowy, a jest ich więcej w innych dziedzinach.

Jest to mój problem. Nie potrafię się w niczym wyspecjalizować. Mam szerokie zainteresowania, głównie z kręgu nauk humanistycznych i społecznych (choć i w naukach ścisłych mam pewną wiedzę, niemniej jest to dziedzina, w której czuję się zdecydowanie najsłabszy). Do czego jednak dążę. Mianowicie mam sporą wiedzę na wielu polach, ale na żadnym nie jestem specjalistą i raczej nie będę. Mało rzeczy zainteresowało mnie na tyle, żebym chciał się w daną materię całkowicie zagłębić. Wolę mieć pobieżną wiedzę z kilku dziedzin, niż głęboką, ale wąską z jednej. Problem polega na tym, że dziś aby odnieść sukces, trzeba być świetnym w jednej dziedzinie, a nie niezłym w czterech.

Z moich rozmów z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi, a także z lektury prasy i zasobów Internetu, nie mówiąc już o obserwacji otaczającego nas świata, wynika, że rynek pracy się systematycznie zmienia. Haha, wielkie mi odkrycie – powie uważny Czytelnik. Trudno tego nie zauważyć. Muszę, oczywiście, przyznać owemu Czytelnikowi rację. Czasem jednak można o czymś wiedzieć, a nie czuć, że odnosi się to do nas (w Polsce co tydzień na drogach ginie z górą sto osób; boisz się jeździć samochodem?). Do czego więc doszedłem? Moi dziadkowie zaczynali pracę we wrocławskim Chemiteksie. Pracowali tam do emerytury (jakby nie liczyć, z górą 40 lat). O ile mój ojciec wciąż prowadzi tę samą firmę, co zawsze, to jednak jego pokolenie miało na ogół inne doświadczenie: moja mama wykonywała, o ile się nie mylę, cztery zawody, z czego tylko jeden na etacie. Co mnie czeka? Może wskazówką będzie przykład mojego moskiewskiego znajomego, który w wieku 26 lat (fakt, że w Rosji kończy się studia chyba w wieku 22 lat) ma na koncie już trzeciego pracodawcę. Nie mówiąc już o protezach pracy jak staże i praktyki (bezpłatne, oczywiście), umowy – zlecenie, kontrakty terminowe, etc. Szanowni Państwo, chyba instytucja etatu dogorywa na naszych oczach. Pytanie brzmi: co zamiast?

Jak pisał niedawno David Hobby , dzięki rozwojowi Internetu mamy niezłe czasy dla freelancerów. Nie musisz chodzić po redakcjach, możesz założyć sobie bloga. Stawiasz port folio w Internecie i łapiesz fuchy. Brzmi to równie prosto jak recepta na sukces w biznesie: tanio kupić, drogo sprzedać i voila! Nic, ino zarabiać kokosy. Musiałem dokonać tego wtrętu, bo miałem niebezpiecznie niskie stężenie sarkazmu na wiersz. Nie wygląda to, rzecz jasna, aż tak bardzo kolorowo, ale fakty są następujące: coraz większego znaczenia nabiera dziennikarstwo internetowe, a klasyczne gazety borykają się z problemem coraz niższego czytelnictwa (ja preferuję mało ekologiczne gazety na papierze, ale tacy jak ja powoli stają się mniejszością). Przekaz internetowy jednocześnie nas rozleniwił (pisał o tym swego czasu Jacek Dukaj, nie ma sensu po nim powtarzać), co też sprawia, że ludziom trudniej skupić się na lekturze dłuższych tekstów. Ma być krótko, treściwie, a najlepiej, żeby jeszcze było lekkostrawnie (co Palikot powiedział do Dody, na ten przykład). Zamiast dyskusji programowych mamy pojedynki o tytuł Mistrza Ciętej Riposty, aczkolwiek jeszcze przez jakiś czas pozycja Wujka Staszka jest niezagrożona. Niemniej jednak, można to wykorzystać, np. zakładając bloga. Radzę przyjrzeć się osiągnięciom Mr. Vintage czy Wojciecha „Macaroni Tomato” Szarskiego. To naprawdę solidny kawałek rzetelnej wiedzy.

Tym wtrętem przechodzę do mojego „projektu”. Użyłem cudzysłowu, ponieważ to raczej nieśmiałe marzenie, aniżeli rzeczywisty plan, który zostanie szybko wdrożony w życie. Mianowicie, pomyślałem, skoro nie jestem w niczym specjalistą, a mam rozległe zainteresowanie, czemu nie zostać freelancerem łączącym kilka dziedzin? Marzeniem moim byłoby połączenie dziennikarstwa papierowego, fotografii, a jakby się trafiło jeszcze coś w radiu, to w ogóle byłby kosmos. Założenie jest takie: z którejś strony prędzej czy później wpadnie jakaś fucha. Jak nie materiał do napisania, to fotografia. Pytanie brzmi, czy zaprzęgając te dwa (lub trzy) woły naraz, uda się wyciągnąć odpowiednią ilość mamony, żeby starczyło na życie na niezłym poziomie, ale bez szaleństw (co rozumiem przez mieszkanie w starym budownictwie (może być wynajęte), niezłe jedzenie, niezłej jakości ubrania, średniej klasy samochód (dalej marzy mi się ten triumph…); narty w Alpach w zimie, góry czy zwiedzanie w lecie i jakaś dalsza i bardziej kosztowna wyprawa raz na kilka lat – w sumie taka sobie klasa niższo- średnia)? Jeśli dzieliłbym z kimś dochody, raczej tak. Jeśli mielibyśmy dzieci, mogłoby być różnie. Choć taki Bartek Chaciński ma dwójkę, więc może to się udać… Z drugiej strony, moje wymagania co do życia na poziomie, ale bez szaleństw mogą mrażąco odbiegać od rzeczywistości. Czas zweryfikuje.

Refleksja jest jednak prosta i sprowadza się do tego, co moja przyjaciółka napisała mi wczesną wiosną: nie powinno się przyzwyczajać się do etatu, mieć jakieś zajęcia na boku i odkładać oszczędności, bo na kokosy z emerytury nie ma co liczyć. O głębokości dupy, w której tkwi nasze pokolenie można przeczytać tutaj. Wnioski wyciągnijcie sami.

sobota, 30 kwietnia 2011

Temple of Love

Szczerze mówiąc, to nie wiem, czy jakakolwiek sesja miała u mnie tak wyjebane, jak bieżąca. Nie potrafię się do niczego sensownego zmusić. Siedzę, czas przecieka mi przez palce, a tyle jeszcze do zrobienia: egzaminy, praca semestralna, szukanie pracy, załatwianie formalności związanych z wyjazdem - mieszkanie i meble to nie problem, bo wynajęte. Szpej kuchenny miło by było upłynnić, bo wyrzucać nie chcę, a komuś może się przydać. Z drugiej strony, i tak mam lepiej, niż inni, bo garnek mogę wywalić, a niektórzy nakupowali łóżek i stołów.

No i praca. Praca, praca, praca. Trzeba przekonać HR'owców w Wielkich Korporacjach, że to właśnie mnie powinni zatrudnić, bo jestem zorganizowany, przezorny, ambitny, nie muszę spać, chodzę po wodzie, zmieniam wodę w wino i od 16. roku życia miałem mokre sny, myśląc o siedzeniu nad pismami procesowymi właśnie u nich. Bułka z masłem.

Aha, jeszcze jeden mały apel osobisty: jak to czytasz, to czasem coś napisz. Jak się wstydzisz w komentarzach, to chociaż na maila, bo póki co czuję się jakbym... A, nieważne. Nie ma co używać takich brzydkich porównań.

Piszę to, piszę, piszę i nic właściwie z tego nie wynika. Nie mam pomysłu, co dalej robić z tym blogiem...

środa, 27 kwietnia 2011

Only this moment

Znacie tę piosenkę? Ja ją uwielbiam. Jest w niej coś bardzo pozytywnego i romantycznego. Romantykiem nigdy nie byłem Jestem romantykiem XXI wieku, ale naprawdę lubię klimat i przesłanie tego utworu. Jest w nim jakaś melancholia. I głos kobiety, która śpiewa bardzo mi się podoba. Polecam zapoznać się.

Muszę przyznać, że nienawidzę tej pory dnia. Jest już na tyle późno, żeby w Polsce wszyscy spali, a jednocześnie za wcześnie, bym sam się kładł. To ten okres, kiedy jestem sam. Absolutnie i totalnie sam.

Więcej nic nie będzie. Chciałem tylo napisać, jak nienawidzę tej pory dnia.

piątek, 22 kwietnia 2011

Toop Toop

Jak człowiek ma się uczyć do egzaminów, to inspiracja do pisania bloga zawsze się znajdzie.

W tytule Toop Toop Cassiusa. Piosenkę wyczaiłem przypadkiem. Ale nim opiszę, jak, napiszę więcej o Cassiusie. To francuski duet, który przedtem siedział w housie (i dobrze im szło; Żabojady mają dryg do elektroniki, że wspomnę Jarre'a, Daft Punk i Air), aż tu nagle wydali płytę 15 Again (którą niebawem sobie zanabędę: w CD i na winylu; winyle są giga). A na niej utwory takie jak Toop Toop właśnie. Nie wiem, jak Wam, mnie to za cholerę house'u nie przypomina. Jak ten Prosiaczek, im bardziej się wsłuchuję, tym bardziej house'u tam nie ma. Jest rock przyprawiony bardzo smakowitą elektroniką i muszę mieć ten kawałek na moje playliście.

A jak się z Toop Toop zapoznałem? Otóż w czasach zamierzchłych, między IV a V rokiem byłem na Nowych Horyzontach, które miały roku onego dwa filmy otwarcia: cośtam w kinie Śląsk i Boskiego (Il Divo) w kinie Warszawa. Boski traktuje, jak mówi podtytuł, o niezwykłym życiu Gulio Andreottiego. Jak ktoś nie wie, kto to, to nie sobie wygugla. Ja powiem tylko tyle, że to włoski polityk, bodaj sześciokrotny premier, przy którym Silvio "Bunga, Bunga" Berlusconi to taki niegroźny cwaniaczek. Tutaj widzicie czołówkę filmu i ów piękny utwór. Nie przejmujcie się, że po włosku. Z tego, co pamiętam, Andreotti mówi na wstępie, że nie może spać w nocy, bo boli go głowa i nawet akupunktura nie pomaga. Mówi też o dziennikarzu, Mino Picorellim. Martwym. A potem się zaczyna...
Według mnie reżyser, czyniąc z Toop Toop tło muzyczne popełnił majstersztyk.

Ostatnio zagłębiłem się trochę w fotografię. Czytam, dokształcam się, próbuję, czytam więcej... Fascynująca sprawa. Może w niedzielę wyjdę znów w plener, o ile pogoda nie będzie tak paskudna, jak teraz. Zastanawiałem się też nad moim stylem w fotografii i jeśli coś przychodzi mi do głowy to to, że jest odhumanizowany - pociągają mnie wielkie budowle, place, piętrzące się ciężkie chmury. Lubię ekstrema: albo fotografuję przestrzeń albo dążę do klaustrofobicznego zagęszczenia kadru. Chciałbym fotografować więcej ludzi, zwłaszcza portretów. Trudno jednak znaleźć modeli.

Oczywiście to, co napisałem wyżej to tylko luźne przemyślenia. Otwarty jestem na uwagi i krytykę.

PS. Pobawiłem się w GIMP'ie i zmieniłem nieco banner. Efekt jest taki jaki chciałem osiągnąć od początku, czyli samochód wyłaniający się z tła. Ja jestem zadowolony (a Wy nie widzicie pewnie różnicy ;-> ).

czwartek, 14 kwietnia 2011

Self Control

Jestem świeżo po rozmowie z Ojcem. Jak zwykle, było burzliwie. Wszystko rozchodzi się o pracę. On mówi, że powinienem dopieścić mój list motywacyjny do ####, ja na to, że trudno nazywać to listem motywacyjnym, skoro nie mam motywacji i w ogóle, nie wiem, czym słodzić tej konkretnej kancelarii, skoro dla mnie one się właściwie niczym, poza nazwą, nie różnią. On na to, co chcę w takim razie robić. Ja mówię, że nie wiem, że może złoże podanie do jakiejś gazety. On na to, że w gazecie nie ma żadnego zabezpieczenia emerytalnego i płaci się wierszówkę. I tak. od słowa do słowa, zajączek dostał w mordę, że chce się zacytować stary dowcip.

Mam dziwne wrażenie, że jeśli myśląc o karierze, przychodzi mi na myśl z zadziwiającą regularnością "O, choroba, w co ja się w####em", to znaczy, że kierunek moich studiów wybrałem niewłaściwie w stosunku do moich predyspozycji.

Ostatnio trochę o tym myślałem i doszedłem do wniosku, że tak naprawdę powinienem chyba być dziennikarzem. Serio. Słowem pisanym operuję ponoć nieźle, mam dość rozległą (acz powierzchowną) wiedzę z różnych dziedzin... Wiem też, czego nie lubię. Korporacyjne biura, korytarze, sale konferencyjne, powerpointy (Pająk Zygblee mi świadkiem, jak ja nienawidzę powerpointa).

Problem polega na tym, że ja chcę mieć wpływ. Albo chociaż iluzję wpływu. Chcę robić coś, co będzie moją pasją. Coś, co będzie sprawiało, że rano będę wstawał radosny, że mogę pójść do pracy. Niestety, praca prawnika nie jest czymś takim. W moim przekonaniu prawnicza robota nie wnosi żadnej wartości dodanej. Jest się ograniczonym jak nie przepisami, to interesami klienta. Ja chcę mieć wpływ na rzeczywistość, która mnie otacza. A to ograniczenie mnie boli. Bo uważam, że w zawodzie prawnika nie ma żadnej wartości dodanej. Z całym szacunkiem, sprawa wygrana czy przegrana nie stanowi dla mnie większej różnicy. Co mnie pociąga w pracy w mediach (tj. tych 2-3 wybranych, do których bym ewentualnie aplikował) to poczucie, że mój głos ma jakąś siłę. Że mogę w jakiś sposób zmieniać świat. Jestem, niestety, humanistą, mam swój sposób postrzegania otaczającej mnie rzeczywistości i uważam, że jeśli mam w czymś osiągnąć sukces, to muszę to kochać. A do prawa miłości nie czuję. Do prawa czuję cholerny obowiązek małżeński po 30 latach zgrzebnego pożycia. Daje to do myślenia w obliczu faktu, że obroniłem pracę magisterską raptem rok temu.

Może to jakaś klątwa humanistów, ale ja chcę czuć, że mam jakiś wpływ na to co się wokół mie dzieje. I udana sprawa o wywłaszczenie nie jest czymś takim. Ja chcę czegoś więcej.
Mam jakiś tam mizerny talent pisarski, interesuję się tym, co dzieje się wokół mnie. Może rzeczywiście powinienem rzucić to wszystko w diabły i spróbować sił w dziennikarstwie? Z jednej strony mam karierę prawnika - pewną, zapewne nudną. Z drugiej - niepewną karierę dziennikarza.

Co o tym sądzicie?

środa, 13 kwietnia 2011

Remind me

Przy okazji poszukiwań pracy, które dzisiaj nieśmiało zainaugurowałem, wzięło mnie na rozważania. Prowadzę je z przerwami od półtora roku chyba, a tematyka ich jest bardzo prosta: co mam dalej ze sobą zrobić?

Nie wiem, czemu, ale nie uśmiecha mi się praca w zawodzie. Biura, korporacyjne korytarze, teczki z aktami, pisma, sądy... To po prostu nie dla mnie. Zastanawiałem się, co powinienem robić dalej? Przyszło mi do głowy, że skoro ponoć nieźle piszę, a nie mam za grosz kreatywności, może powinienem zostać dziennikarzem? Brawo, Sherlocku, obudziłeś się. Ciekawe, czy ktoś mnie przyjmie do pracy w tym zawodzie bez wykształcenia, a tym bardziej bez doświadczenia?

Trzeba było rzucić to prawo, kiedy była jeszcze okazja, np. po drugiej lufie z karnego na II roku. Ale nie! Ja się uparłem, że choćby nie wiem, co, skończę te studia. Skończyłem. Najlepsze gratulacje. Szkoda tylko, że im bliżej byłem końca studiów, tym mniej mi się to wszystko podobało, a alternatyw brak.

Tak jakoś zabawnie w tym życiu jest, że im więcej lat mija, tym lepiej widać zmarnowane szanse. Pytanie tylko, czy je olać, czy jednak spróbować nadgonić? Z drugiej strony, dobrze byłoby zacząć powoli wychodzić na swoje. No bo ile można studiować? Wiem, że długo, ale nie mam przyzwoitości dłużej robić za pasożyta społecznego. Z drugiej strony, jeśli teraz dostanę pracę w jakiejś kancelarii, to przez najbliższe lata nie będzie zmiłuj i nie będę miał głowy ani siły iść w jakimkolwiek innym kierunku, poza zmianą w korporacyjnego prawniczego robota.

Rzucić wszystko w diabły i zacząć od zera, czy iść dalej w tym kierunku i mieć nadzieję, że coś się wykluje?

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Katherine, hit me

Wiosna do Chicago jednak przyszła, krzaczory wypuszczają pączki, a ja przygotowuję się usiłuję się przygotować do sesji. Sesja zaskoczyła mnie, jak co pół roku. Chyba nawet teraz zaskoczyła mnie bardziej, niż zazwyczaj.

Przygotowuję się też do chwycenia się jakiejś roboty. Wymaga to rzeczy, której nienawidzę, czyli pisania CV, listów motywacyjnych i innej makulatury. Pisałem o tym chyba we wpisie o Job Fair, więc nie będę się powtarzał. Czytelnik jet inteligentny, czytelnik sobie znajdzie.

Należy też powoli myśleć o zwinięciu żagli. Mam zamiar dawać stąd dyla w połowie czerwca. Czasu niby trochę jest, ale trzeba zdać meble, mieszkanie, pozbyć się garów, spakować walizki... Upierdliwe toto niesamowicie.

Z ogłoszeń duszpasterskich, odkurzyłem sobie konto na DeviantArt. Można tam oglądać moje pstryki. Takie sobie. No, ale jak już pstryknąłem, to niech sobie stoją, może komuś podpasują. Podobno mam talent, czy coś tam.

W tym momencie skończyła mi się wena, a nie chcę Was raczyć przemyśleniami natury ogólnofilozoficznej jak - że tak zacytuję Klasyka - Ech, życie, życie, Parle, parle, sucho w gardle.

A propos klasyków, niedawno zmarł pan Andrzej Butruk, aktor, znany z podkładania głosu w wielu filmach czy reklamach. Mnie zapisał się w pamięci rolą Pana Poety w Komicznym Odcinku Cyklicznym. Szkoda to dla mnie wielka - pamiętam KOC z czasów podstawówki, uwielbiałem ten typ humoru, a Pan Poeta był moją ulubioną postacią.

Kwiecień to mało wesoły miesiąc, ludzie umierają w kwietniu. Niby wiosna idzie, a beznadzieja jak na jesień. Trzeba jakoś jednak pchać ten swój wózek, mimo, że smutno tu i pusto jak skurczysyn.

piątek, 1 kwietnia 2011

Dosko

Drogi Pamiętniczku, dzisiaj odkryłem u siebie objawy hipsterstwa. Nie wiem, co dalej z tym robić. Z jednej strony znam przebieg choroby i wiem, że nie ma dla mnie nadziei. Z drugiej, łudzę się, że może się mylę, że może mi przejdzie. Poszedłbym do lekarza, ale boję się, że zamknie mnie w izolatce, poda psychotropy i zaordynuje elektrowstrząsy. Nie wiem, co robić. Nie wiem nawet, od czego zacząć...

Zacznę najlepiej od początku. Czyli od opisu tej straszliwej przypadłości dla tych, którzy nie wiedzą, co to. Choroba to straszna, powodująca nieodwracalne zmiany w mózgu. Psychiatrzy i neurolodzy spierają się co do etiologii, ale Ty zapewne nigdy o... O właśnie. Owe zmiany przejawiają się deformacją osobowości i upośledzeniem procesów myślowych. Skutkiem jest przerost ośrodków samozajebistości kosztem wszystkich innych. Niebawem mózg w 95% jest ośrodkiem samozajebistości.

Jakie zauważyłem u siebie objawy? Nikt nie słucha podobnej muzyki, co ja, nie uznaję tandety i jej nie lubię. Do tego mam dziwaczne poczucie humoru. Wczoraj dowiedziałem się na przykład, że to, że nie słucham radia i nie jeżdżę nad morze czyni ze mnie osobę nudną. Na szczęście ubieram się jeszcze normalnie i nie mam iSzmelcu. W sumie, to jakbym zakupił sobie iSzmelc, to znaczyłoby, że zmieniłem orientację.

Ponarzekam teraz trochę na prawników. Jewgiennij opisywał mi ostatnio studentów z jakiejś artystycznej uczelni. Porównywał ich do nudnych i wpatrzonych w swoje laptopy studentów prawa. Musze przyznać, że w wielu przypadkach prawnicy to straszni nudziarze. Nie uważam, żeby studenci sztuki jakiejkolwiek mieli nad nimi wyższość w jakimś aspekcie (uważam ich właściwie w dużej mierze za pozerów). Ale prawnicy to też pozerzy, tylko pozują czym innym: profesjonalizmem i brakiem poczucia humoru.

Z rzeczy ciekawych, przyszła wiosna... Wróć. Nie przyszła . Nie ma wiosny. Odwołana w tym roku. Od miesiąca jest przedwiośnie i nie wiadomo, kiedy się skończy. Jest chłodno, nie ma liści, ptaki próbują świergolić, ale niemrawo im wychodzi. Wiewiórki i króliki próbują coś działać, ale też tak średnio.
Niemniej jednak natura swoje wie, przyszła wiosna i się zakochałem.


Ślicznotka, prawda? ;->

A tutaj coś, na co natknąłem się wczoraj tuż przed domem:


Volkswagen Karmann Ghia. Mój nr 2 po Triumphie Spitfire.

Swoją drogą, przypomniały mi się słowa mojego przyjaciela Gregora sprzed kilku lat (kiedy jeszcze miał widoczną w nagłówku Wołgę): Maciek, ja ciebie widzę w oldtimerze. W jakimś sportowym coupe, może Jaguarze. Posiane ziarno kiełkowało i chyba zaczyna wydawać plon. Uważam, że takie samochody to sposób na inteligentny szpan. Robią wrażenie, mają duszę i klasę, a na dodatek wcale nie są drogie. To wydatek rzędu 30.000 złotych. Nie jest to mało, ale nie jest to też strasznie dużo za samochód tej klasy w tym wieku. No i mają jedną zaletę: mało kto będzie taki miał.
Nie sądzę, by miał by to być dla mnie samochód pierwszego wyboru (elegancja elegancją, ale ABS i poduszki powietrzne to istotne szczegóły). Niemniej, sprawię sobie taki. Jak nie przed trzydziestką, to kiedy?

wtorek, 22 marca 2011

Kręcimy się w kółko

Faza na CKOD. A jak jest faza na Kulki, to nie jest dobrze. Od jakiegoś czasu gra mi to wciąż pod czaszką.

Chcemy nowych piosenek
Chcemy nowego życia
Chcemy nowej miłości
Chcemy nowych miejsc
Chcemy nowych narkotyków
Chcemy nowych idei
Chcemy nowej telewizji
Chcemy nowych książek
Chcemy nowej muzyki
Chcemy nowej wojny

Kręcimy się w kółko, kręcimy się w kółko, kręcimy się w kółko, kręcimy się w kółko, kręcimy się w kółko, kręcimy się w kółko, kręcimy się w kółko, kręcimy się w kółko, kręcimy się w kółko.

poniedziałek, 14 marca 2011

Crimewave

W sobotę byłem na koncercie Crystal Castles. Miałem szczęście niesamowite, bo zespół poznałem w piątek po południu, w sobotę sprawdziłem z ciekawości listę koncertów, aby znaleźć jakiś koncert w NYC czy gdzie tam, bo w Chicago nikt nie gra. Bach! Grają tego wieczora. Pięć minut później miałem już zarezerwowany bilet. Koncert był świetny (byłby lepszy, jakby mnie wpuścili pod barierki). Plus przekonałem się, że są jednak ładne kobiety w Chicago i nie chodzi mi tutaj tylko o Alice.
Koncert był świetny, bawiłem się doskonale i to przy muzyce, którą bardzo lubię: dużo przesteru, niebanalna elektronika.

Potem poszedłem do pubu do moich znajomych zachlewających pałę z okazji dnia św. Patryka. O dziwo, tam też wrażenia estetyczne nie były najgorsze. Tak na marginesie, wiecie, że w Chicago 12 marca farbują rzekę na zielono? Nie mam pojęcia, po co...

W każdym razie, jutro zamawiam płyty Crystal Castles. Kompakty i na winylu. Swoją drogą, jak to możliwe, że w USA winyl jest o 2-3 dolary droższy, niż kompakt, a w Polsce pięć razy droższy? Piosenki są u nas inne, czy jak?

A na deser: Crimewave, mój ulubiony utwór Crystal Castles jak do tej pory. Przyznam szczerze, że Alice to dokładnie ten typ kobiety, który mi się podoba.


Z rzeczy innych. W piątek późnym popołudniem poszedłem postrzelać w Chicago. Było już buro, więc nie obiecuję sobie zbyt wiele. Poza tym muszę się wreszcie wybrać poza Śródmieście. Może do Wicker Park?

W każdym razie, jak już przy fotografii jesteśmy, to zgadałem się ze Środą na ten temat i doszliśmy do wspólnego wniosku: często zdjęcia, zwłaszcza portretowe, są przeretuszowane. Nie dziwię się, że ludzie korzystają z obróbki, sokoro mogą - jakbym umiał, też bym z siebie na zdjęciach zrobił wysokiego przystojnego bruneta. Ale problem zaczyna się, kiedy:
a) idzie się na łatwiznę (to się wyszopuje);
b) przegina się z retuszem.

Widziałem niedawno zdjęcie Emmy Watson. Ładna dziewczyna, niezła aktorka i ciekaw jestem, co z niej wyrośnie. Ci, którzy rzucają czasem okiem na mojego mikrobloga zauważyli, że mam do niej lekką słabość. Ale ja nie o tym. Zdjęcie było w widoczny sposób przeretuszowane. Ja, amator totalny, ledwo raczkujący w obróbce zauważyłem, co było rasowane i byłem nawet w stanie z grubsza domyśleć się, jak. To nie o to chyba chodzi? Co do pierwszego, czyli robienia zdjęć na odwal z nadzieją, że wszystko da się poprawić w Photoshopie, PSP czy innym programie to już kwestia podejścia. Ja wychodzę z założenia, że zdjęcie ma być tak dobre, jak tylko się da. Nieskromnie się pochwalę:


To zdjęcie jest surowe. Jedyne, co w nim zmieniłem, to wymiar, żeby nie rozepchało strony i dodałem podpis, że to moje. Photoshop nie zrobi za nikogo kompozycji, ani nie wybierze ujęcia.

piątek, 11 marca 2011

Samotni Ludzie

Po raz kolejny adekwatny tytuł. Upijanie się pod Tatę Kazika to ciekawe doświadczenie. Polecam każdemu. Kobiety często twierdzą, że brak nam, facetom, wrażliwości. Jednak same nie rozumieją, czemu pijemy, słuchając Nie dorosłem do swych lat i mamy łzy w oczach. Ot, różnica.

Wróciłem właśnie z kolejnego Bar Review. Było jak zawsze. Przy okazji, niech mi ktoś wyjaśni, co to za idea, żeby iść do knajpy, gdzie kapela gra na żywo kawałki z MTV? Poczułem się prawie jak na weselu. A wielu z Was wie, że wesele jest to taka instytucja, której szczerze nienawidzę i uważam za szczyt obciachu. wszystkie trzy, na których do tej pory byłem były ch...owe. Od w miarę ch...wego, przez ch...owe do totalnie ch...wego. Jak ta tendencja się utrzyma, to bez nielegalnych środków nie będę w stanie wytrzymać czwartego; no, chyba, że ktoś ma zamiar zrobić coś z klasą, a nie będąc urodzonym i wychowanym w mieście, a na dodatek z tytułem co najmniej magistra, udawać, że jest się chłopem od pługa oderwanym. Taka jest, niestety, tendencja. Nie wiem, czemu.

W każdym razie między coverem Keshy a coverem Lady Gagi dziewczęta usiłowały nieśmiało pląsać, a ja, pijąc kolejne piwo wpadłem znów w stan zawiasu i zastanawiałem się, co ja właściwie tam robię.

Ale ja jestem malkontentem i krytykantem, więc tak naprawdę zabawa była doskonała, a ja się czepiałem bez powodu.

Jak bardzo tęsknię za Krakowem i prawdziwą, konkretną imprezą...

czwartek, 10 marca 2011

Lubią nas

Ciekawy tytuł. Zwłaszcza w kontekście mojej sytuacji tutaj. Ot, jak czasem los wypowiada się w postaci przypadku i playlisty foobara (przypadkowi trzeba, oczywiście troszeczkę pomóc, na przykład klikając next tak długo, aż nie wypadnie coś, co mi przypasuje. No co? Szczęścia mam mało, nie ma co szastać na prawo i lewo). Moje życie ostatnio przybrało bardzo ustabilizowany tok: wstaję koło 11.00, snuję się po mieszkaniu jak smród po gaciach, spóźniam się na wykład, na który nie jestem przygotowany, wracam do domu, siedzę przy kompie średnio do 1.30, czasem coś wypiję, a czasem nie, kładę się spać, nie mogę zasnąć, zasypiam wreszcie, wstaję koło 11.00... Mała stabilizacja.

Ostatnio w wymianie emaili padło sformułowanie, że mój blog jest optymistyczny. Przyznam szczerze, że oniemiałem. Zawsze wydawało mi się, że w sporze o to, czy szklanka jest do połowy pusta, czy do połowy pełna zajmowałem pozycję, że szklanka się stłukła. Po namyśle dochodzę o wniosku, że muszę nieco ograniczyć rzucanie bon motami, bo padnę być może ofiarą klątwy kabareciarza. Polega ona w skrócie na tym, że w towarzystwie co jakiś czas jakiś przygłup, który zaznajomiony jest z twórczością rzuca Ty, a powiedz coś śmiesznego. Zakładam, że jako dla osoby w miarę kulturalnej, choć klnącej jak szewc jedyna właściwa odpowiedź, tj. Twoja stara nie wchodzi w rachubę. Skupię się więc na profilaktyce. I może przejdę do adremu.

Ostatnio bardzo rozwijam się kulturalnie. Polega to na tym, że kupiłem sobie antologię Darii (niestety, bez filmów pełnometrażowych) i oglądam. Z reguły po 4 odcinki dziennie. Daria dodaje mi animuszu, ale też utwierdza w mojej alienacji. Dla niewtajemniczonych: właściwie zaczął się spring brake. To takie ferie wiosenne. Dwa tygodnie. Tradycyjnym celem wyjazdów jest wtedy Floryda, można pobyczyć się na plaży i imprezować i w ogóle! Ci, którzy znają mnie bliżej, wiedzą, co sądzę o spędzaniu wakacjach nad morzem. Reszta musi obejść się smakiem, bo postanowiłem mniej bluzgać na blogu, poza tym spekulacje, że ktoś ma mniej pofałdowany mózg, niż kura jest nieeleganckie. Zresztą zagadnienie jest czysto akademickie, ponieważ otrzymałem taki bezmiar propozycji wyjazdów, że aż nie mogłem się zdecydować.

OK, tak serio, to nikt mnie nigdzie nie zaprosił, a ja wpraszać się nie mam zamiaru. Po pierwsze, jak ktoś mnie nie zaprosił, to mnie najwidoczniej nie chciał. Nie mam pretensji, jedynie to sobie zapamiętam. Powód drugi, że nie mam ochoty waflować się z frajerami i spędzać czasu w sposób, którego nie lubię. W każdym razie, przez pierwszy tydzień zostaję w Chicago. W drugiej połowie jadę na narty do Colorado. To będzie moje drugie doświadczenie narciarskie w USA. Pierwsze miało miejsce dwa tygodnie temu w Utah, kiedy wpadłem w gości do rodziny. Było bardzo przyjemnie, gdyby nie to, że Amerykanie mieli durny zwyczaj zagadywać mnie na wyciągach. Ileż można opowiadać to samo? Najbardziej rozbawiło mnie przypuszczenie, że w USA jeździ się lepiej, niż w Europie. Nie chciałem być niemiły, więc nie zabiłem tego dobrego człowieka śmiechem, ale z wyjątkiem chusteczek przy wyciągach (genialny pomysł!), Alpy biją Utah na głowę: szerokością tras, stopniem ich przygotowania, jakością infrastruktury. Niewybaczalne dla mnie jest, jak na środku nartostrady mogą rosnąć drzewa?! Jadę sobie, elegancko, skręt gigantowy, śmigam, wyjeżdżam zza zakrętu... A tu sosenka. Albo jodełka. Albo inny modrzew. Cholery można dostać. W ogóle, co oni tacy zainteresowani, kim ja jestem? Co ich to do cholery obchodzi, skoro się z nimi więcej nie będę widział? Bez sensu.

Cieszę się jednak, że jadę, bo zawsze to trochę ruchu na powietrzu. To, że zasłyszałem piąte przez dziesiąte, że kolega z Czech organizuje wyjazd to kupa szczęścia. Ostatecznie jedzie nas dwóch. Potwierdza to tezę o amatorach wyjazdów nad morze, ale nie chcę się powtarzać. Poza tym, tych biednych ludzi trzeba wspierać. W końcu żyjemy w XXI wieku...

Bez sensu jest też coś, co się tu nazywa networking. Chodzi o to, że chodzisz sobie na juble z różnymi ludźmi (z reguły potencjalnymi pracodawcami i innymi takimi) i się z nimi waflujesz. Jak dla mnie: coś miedzy trzecim a czwartym kręgiem piekła (standardowa amerykańska knajpa jest w szóstym kręgu; networking zyskuje na kateringu: można się chociaż najeść i napruć na czyjś koszt; z % nie można jednak przesadzać, bo za bardzo nachlany możesz z siebie zrobić idiotę - mnie to, na szczęście nie dotyczy, bo i tak nie rozmawiam z nikim, oprócz moich znajomych*, więc trudno mi się skompromitować bardziej, niż zazwyczaj). W każdym razie, tych jubli nienawidzę. Skutek tego taki, że z nich zrezygnowałem. Rozwiązanie proste i eleganckie. Aż jestem z siebie dumny.
W ogóle nie czuję się zbyt pewny w sytuacji, gdy jestem otoczony przez grupę obcych ludzi i mam się z nimi porozumiewać. Jak w ogóle podejść do obcej osoby i z nią zacząć rozmawiać? Jak nie ma dobrego powodu/pretekstu, żeby podejść, sytuacja jest praktycznie nie do rozwiązania. Na każdej imprezie więc stoję gdzieś w okolicy bufetu i staram wyłowić kogoś znajomego, jednocześnie starając się nie sprawiać wrażenia przerażonego. Jest to bardzo stresujące. Każdy wie, że na stres najlepszy jest alkohol - jest smaczny i ręce można czymś zająć. Dodatkową korzyścią jest fakt, że po kilku głębszych nie mam ochoty rozmawiać z kimkolwiek i pogrążam się w rozmyślaniach. Złośliwi powiedzieliby, że mam pijacki zawias. Na szczęście nie jestem zbyt popularny i jak już coś piję, to z reguły piwo lub burbona pod youtube lub Darię.

Już w tyle głowy słyszę głos mojego ojca, że mam takie możliwości i z nich nie korzystam, że powinienem jeździć, szukać roboty i cholera wie jeszcze raczy wiedzieć, co jeszcze. Nie mam zamiaru się tym przejmować. Aktualnie myślę, że jak mi się poszczęści i nie uda mi się znaleźć tu pracy, to jeszcze się wyrobię na Open'era! Ciekawe, kto gra w tym roku? Wprawdzie lepiej, niż w 2006 nie będzie (pierwszy koncert FF, miejsce tuż przy barierkach i skakanie przez dwie godziny; a na deser piękne panie z Ladytron. Ech...).

Nie powiem, żeby perspektywa szukania pracy w USA mnie cieszyła. Nie powiem, żeby perspektywa szukania pracy w zawodzie mnie cieszyła. Niemniej, wypadałoby się czymś zainteresować. Podsumowując moją bytność tutaj, dochodzę do wniosku, że to tak naprawdę zmarnowany czas. Obywatelem świata się nie stałem (nie to, żeby mnie to cokolwiek interesowało, ale nie mam ochoty wysłuchiwania trucia, jakie to ja mam możliwości i jak to z nich nie korzystam; muszę zacząć obmyślać jakiś zestaw ripost), nie porobiłem żadnych znajomości (tylko to, że widuję tych ludzi sprawia, że nie wywaliłem ich jeszcze z facebooka; swoją droga, ciekawy kierunek, prawda?). Na dodatek moje wątłe umiejętności społeczne, które starałem się jakoś rozwijać przez całe studia cofnęły się o jakieś 3-4 lata. Samoocena jak była chujowa, tak jest, więc nie ma co się rozwodzić.

Hmm... Czyżbym był sfrustrowany? Nieeeee...

PS. Dziękuję filmowi Symetria za wzbogacenie słownictwa.

poniedziałek, 21 lutego 2011

Chicago by night

Wczoraj wzięło mnie na wieczorny spacer z aparatem. Zmarnowałem wprawdzie kilka dni słonecznej pogody, ale Chicago w deszczu też wygląda interesująco.

Budynek CNBC



Budynek Wrigleya (tego od gumy; Wrilgey ma tu jeszcze spory stadion basebalowy w dzielnicy zwanej od niego Wrigleyfield).

sobota, 19 lutego 2011

Beauty*2

Ten wpis to właściwie aneks do poprzedniego. Moi wspaniali koledzy właśnie się gdzieś bawią na imprezie, o której zapomnieli mnie poinformować. Wczoraj na piwie z Jewgiennijem zastanawialiśmy się gdzie to znowu bawią się nasi mili koledzy. Właściwie to mnie ta sytuacja nie dziwi. Nie denerwuje. Nie smuci. Ot, takie pogodzenie z losem. Właściwie to na swój sposób się cieszę: amerykańskie knajpy są wszystkie co do jednej beznadziejne. Amerykanie najwidoczniej nie rozróżniają baru od disco, efektem czego jest cholerny hałas, który może i nie przeszkadzałby mi na dyskotece, ale jak do ciężkiej cholery można w akich warunkach rozmawiać? No, a cóż innego poza rozmową można robić w miejscu bez parkietu? Piwo mogę pić w domu, słuchając przy tym muzyki, jaką lubię, a nie tego cholernego rapu, którego mam po dziurki w uszach. ak, ja wiem, ja rozumiem, wiem, że nie każdemu Bozia dała gust, ale ile można puszczać wciąż to samo? Powiem szczerze: z drobnymi wyjątkami* nienawidzę rapu. Soulu i r'n'b nienawidzę bez wyjątku. W Polsce zawsze można znaleźć jakieś miejsce, gdzie czasem puszczą Depechów czy jakiś zatęchły loch, gdzie można posłuchać rocka i napić się podłego piwa (i tak chrzczony Bartek z Madnessa jest niebo lepszy od butelkowanej uryny typu budweiser; swoją drogą, wiecie, że tutaj są także piwa w wersji light? To znaczy, że są fabrycznie ochrzczone).Oczywiście to stękanie jest odtwarzane stanowczo zbyt głośno, co jeszcze bardziej zwiększa jego inwazyjność. Może i USA to kraj wielkich możliwości. Ale też kraj największej nijakości, jaką w życiu widziałem (Żenia potwierdza to spostrzeżenie). Szczerze mówiąc, jeśli miałbym tu mieszkać do końca życia, to chyba bym sobie po żyłach kozikiem przeleciał.

Swoją drogą, w tych jakże wrogich normalnym ludziom warunkach wróciło do mnie moje marzenie. Sądzę, że nie jest ono niczym nadzwyczajnym. Chciałbym knajpę. Pal licho, czy miałbym ją sam zakłądać, czy ktoś byłby łaskaw zrobić to za mnie. Chciałbym miejsca, do którego mógłbym przychodzić, żeby bawić się z podobnymi sobie dziwakami. Miałaby wystrój w stylu art deco, spory parkiet i puszczałaby mix nowej fali i synthpopu z indie, szeroko rozumianym electro (od Ladytron przez Royksopp po Deadmau5'a i Justice). Najfajniej byłoby, gdyby znajdowała się w byłym mieszkaniu w kamienicy, jak knajpy na Wielopolu. Najbliższa ideału, jeśli idzie o wystrój jest wrocławska Bezsenność. Jednak ma ona całkowicie zaburzone proporcje, za mały parkiet i kiepską muzykę. Obawiam się, że żeby znaleźć takie miejsce musiałbym sam ja założyć, a to jest biznes ciężki i niewdzięczny.

Bawi mnie to, jak na rozpoczęciu roku akademickiego (były już - też zabawna historia) rektor mówił nam, jak to te studia mają nam umożliwić networking (modne ostatnio słowo). Networking, taka jego mać! Z kim, do cholery? Z pieprzonymi Latynosami, dla któych każdy, kto nie mówi po hiszpańsku nie istnieje? Dodatkową atrakcją jest to, że nienawidzę tego jezyka - wku...a mnie w nim wszystko: od mamroczącego brzmienia po idiotyczną modę: co druga panienka, która nie ma za diabła czarnego pojęcia, co się na świecie dzieje paplała swego czasu, jaki to fajny język i jakie to kraje hiszpańskojęzyczne zaczepiste. I tak do porzygu. Niezrozumiałe to jest dla mnie, ale wszystko to rzecz gustu. A mój jest przynajmniej osobliwy.

W każdym razie, zamiast się gdzieś bawić, siedzę w mieszkaniu, słucham Royksopp, piję wino i piszę cholernego bloga,. którego nikt nie czyta. Cholerne zesłanie.


PS. Taki malutki dodatek:
Byłem ja sobie niedawno w spożywczaku, podszedłem do stoiska z prasą, rzucić okiem, czy nie ma już nowego Playboya (dobre wywiady mają i niezłe artykuły). Nie było oczywiście, bo to złe, gorszące i w ogóle fe. Ale za to przy każdej kasie jest od cholery różnego typy brukowców, w których najpierw pismaki się onanizowały tym, że ponoć Michael Douglas ma raka i umiera, potem tym, że Clinton ma Parkinsona, raka i umiera, a teraz pokazują Liz Taylor z maską tlenową (i anonsem, że umiera, rzecz jasna). Oprócz tego standardowo można się dowiedzieć: kto się z kim puszcza, kto z kim się rozwodzi, kto ma dziecko i oblukać wielkie dupsko niejakiej Kim Kardashian (kto to w ogóle jest?).

Ale co mnie w tym wszystkim wkurza? Ano ta kosmiczna hipokryzja, że nie można sprzedawać gazety, gdzie oprócz niezłych wywiadów i dość rzeczowych artykułów jest kilka softcore'owych zdjęć roznegliżowanych panienek, ale jaranie się czyimiś osobistymi sprawami i sprzedawanie plot jest już najzupełniej w porządku.



PS.2 Zmieniłem znów szatę graficzna na taką, która przedstawia moją wątpliwej urody powierzchnowność. Na szczęście cztery lata temu przyjaciel zrobił mi kilka zdjęć, a że rękę ma dobrą, to wyszły całkiem przyzwoicie. Poza tym w moim wypadku występuje syndrom Doriana Greya, tj. nie starzeję się i cały czas wyglądam tak samo, zdjęcie jest więc jak najbardziej aktualne.












*Fisz, l.u.c. i O.S.T.R. są tymi wyjątkami na tle hiphopolo czy "gangsterów" za trzy grosze typu Firma.

Never let me down again

Chyba już wszyscy trzej Czytelnicy zorientowali się, że zabrakło mi inwencji do wymyślania tytułów, więc w zamian walę bez żenady tytuły piosenek z mojej playlisty. A teraz do rzeczy. Dzisiaj będą smęty. Nie to, żeby było to na tym blogu coś nowego, jednak niżej będę pisał o życiu, czyli w sumie nic ciekawego.

Byłem właśnie na piwie z Jewgiennijem, ponarzekaliśmy na nasz parszywy los wyrzutków na brzydkie Amerykanki i głupich Amerykanów. Czyli norma. Od jakiegoś czasu uśswiadamiam sobie, jak tęsknię za Krakowem. To o tyle zabawne, że pierwszy rok tam był dla mnie dość ciężki i widziałem głównie jego wady. Ba, nadal widzę, i to jak! Ale jednak przez prawie sześć lat mieszkania tam jakoś się z tym miastem zrosłem, zostawiłem tam kawałek mojej duszy (o ile jako ateista mam takową). Jak śpiewał kiedyś mądrze Jacek Kleyff, a powtórzył po nim Kuba Sienkiewicz, nie fetysz granic mnie tu trzyma, lecz miejsca i w tych miejscach przyjaźń.To były najlepsze lata mojego życia i chyba uświadamiam sobie, że to już nie wróci i boleśnie czuję, jak bardzo je przepieprzyłem - tyle można było robić, w tyle miejsc pojechać, tylu ludzi poznać...

Wspomnienia są o tyle żywsze, że znalazłem się na jakiejś cholernej pustynii. Jak kiedyś mówiłem znajomemu, bylejakie knajpy, w których gra się bylejaką muzykę dla bylejakich ludzi. Wczoraj jednak przebrała się miarka: tak się złożyło, że ostatni Bar Review to było karaoke. Leciały różne rzeczy (ja sam zasłynąłem brawurowym - jak chciałbym wierzyć - wykonaniem Paranoid Black Sabbath; na szczęście kolega David raczył był mi pomóc). Ale co innego mnie uderzyło: w pewnym momencie ktoś zażyczył sobie Enjoy the Silence Depeszów. I nagle parkiet się wyludnił, ludzie się rozeszli. Wtedy uświadomiłem sobie, że choćby płacili mi krocie, nigdy nie osiedlę się w tym kraju. Po prostu nie mam z tymi ludźmi nic wspólnego.

Zastanawiam się też nad swoją przyszłością. Prawdopodobnie czeka mnie przeprowadzka do Warszawy. Na pewno z wszystkich moich zmian miejsc zamieszkania ta będzie najmniej bolesna, bo w Warszawie mam sporo znajomych i kilkoro przyjaciół (których część - o, ironio! - niebawem przeprowadzi się na Dolny Śląsk), niemniej jednak znów czeka mnie oswajanie i wrastanie w nowe miejsce. Kiedy wracałem z sylwestra, widząc z okna pociągu Wawel, uświadomiłem sobie, że jednak pokochałem Kraków jakimś sobie właściwym pokrętnym i gorzkawym sposobem.

Nie przywiązuję się do miejsc. A przynajmniej nie do miejsc jako takich. Jednak z pewnymi miejscami wiążą się wspomnienia, emocje, ludzie, z którymi tam byłem. Wielopole, Jazz Rock, nawet cholerny Karp, trzepak przy którymś z krakowskich liceów, park na Krowodrzy i pite po nielegalu piwo, rozmowy do późna... Od cholery tego., I ta pieprzona świadomość, że można było więcej, że można było lepiej, że ten rozdział się powoli kończy i że do niego nie wrócę. Że nie ustawimy się na jednego gdzieś w bramie, bo dziewczyna (narzeczona/żona), bo szef, bo nie mieszkamy już w jednym mieście, bo padam na pysk po pracy, bo...

A najgorsze jest to, że jestem jednym z bardzo niewielu, którzy tak to widzą. Dla większości wszystko dzieje się normalnie, jak trzeba, nic się nie zmieniło. A zmienia się wszystko i jeśli tylko zamknę oczy i wystarczająco się skupię, widzę jak pojawiają się na dole napisy końcowe. Na szczęście kilkoro ludzi wciąż pokazuje mi, że można dalej żyć, nie rezygnując ze swoich pasji i sposobu na życie. I tego trzeba się trzymać.

niedziela, 13 lutego 2011

Song 2

Miniony tydzień był dość intensywny. Wczoraj mieliśmy Global Village. To takie uczelniane święto: studenci przygotowują stoły z jedzeniem i piciem ze swych rodzinnych stron. Nas była w sumie trójka, więc roboty od groma. Dwa dni z rzędu gotowałem bigos do 2.00, a trzeciego dnia lepiłem pierogi (osobisty sukces: rozwalił się tylko jeden). A i tak hitem wieczoru okazała się żołądkowa: 2 litry poszły!

Zaraz po Global Village udałem się na pożegnalną imprezę Kasi i Michała. Poznałem ich na Job Fair w Nowym Jorku, zaprzyjaźniliśmy się i dlatego przyszedłem ich pożegnać. Impreza się troszkę przeciągnęła i poszedłem spać po 4.00. Z racji skumulowanego zmęczenia spałem do 15.30.

Dzisiaj z kolei lądowałem na urodzinach koleżanki z Indii. Było nawet lepiej, niż z początku przypuszczałem. Knajpa standardowa (chociaż puścili przez chwilę Deadmau5'a, Daft Punk i Darude), z racji lokacji udzie byli młodsi i było nawet na czym oko zawiesić. Kiedy DJ raczył zagrać kawałek Deadmau5'a, ruszyłem w tany, co okazało się błędem, bo zwróciłem na siebie uwagę dwóch najbrzydszych dziewczyn na całej sali i musiałem się sporą część wieczoru od nich opędzać.

Co mnie drażni to to, że za domyślną muzykę do tańczenia uważa się rap i r'n'b. Czyli nic ciekawego. Niech mi ktokolwiek powie, czym poszczególne kawałki r'n'b, rapu czy innego soulu się od siebie różnią? Jak dla mnie - niczym. Utożsamia to dla mnie muzyczną miałkość. Nie to, żeby New Wave była czymś nadzwyczajnym, ale słuchając Depeche Mode jednak słyszę. Do tego mam wrażenie, że kluby w Stanach i w Polsce mają inne przeznaczenie. Parafrazując Porucznika Jaszczura, iść do klubu poznać kogoś fajnego to jak iść do rzeźni na dyskurs filozoficzny. Wiem, że poderwanie laski w klubie to żadna sztuka, tylko ja jestem pierdoła, niemniej jednak w Krakowie wygląda to bez porównania lepiej. Kwestia estetyki - Polki sprawiają wrażenie, że przyszły tam tańczyć, a nie się kurwić; Amerykanki - odwrotnie.

Ciekaw jestem, jak będzie wyglądała szkolna impreza z okazji, że walentynki. Nie mam wielkich złudzeń. Ale mam w szafce 0,7 żoładkowej, więc się szczególnie tym nie martwię.

sobota, 5 lutego 2011

This corrosion

Zacznę wprost - nie wiem,. po co morduję się z tym blogiem, usiłuję raz na jakiś czas nadać memu bełkotowi mniej lub bardziej cywilizowaną formę, na przykład podejmując się heroicznych prób oczyszczenia mego strumienia świadomości z wulgaryzmów (wiecie, jaka to tytaniczna praca?!). I po co to wszystko? Żeby się czuć jak literat Kobuszewski*

Niemniej dalej będę skażał Internet mymi wypocinami, niezależnie od tego, czy ktokolwiek przeczyta je, czy nie.

Przed godziną wróciłem z pańszczyzny. Czymże jest pańszczyzna? To tzw. service hours, czyli 15 godzin wolontariatu które muszę odbyć, żeby ukończyć studia. Nie wiem, ile trzeba myśleć, żeby wpaść na tak absosfmerfnie chujowy pomysł, niemniej komuś się udało. Tak więc raz zapieprzałem po połowie śródmieścia Chicago (a rozległe to ono jest, nie powiem), nie wiadomo po co**, teraz za to szorowałem w lumpeksie. Lumpeks ów był czymś na kształt gejowskiej Armii Zbawienia, gdzie robiłem przy ciuchach - wieszałem, zbierałem, wieszałem... I tak przez 2,5 godziny. Pozostałe 30 minut poświęciłem na sprawdzenie, czy wystawione na sprzedaż CD znajdują się w swoich pudełkach. Co zabawniejsze, ja - pochodzący z kraju, gdzie zaufanie do bliźniego szacowane jest w kategoriach ujemnych, a idea wolontariatu jest traktowana jako niegroźne zaburzenie osobowości i upośledzenie instynktu samozachowawczego - traktowałem sprawę poważniej, niż Amerykanki (notabene szpetne jak noc listopadowa, spasione, a na dodatek odziane w obcisłe jeansy.

Na domiar złego, gdy udałem się do pobliskiego pubu na zasłużonego burgera i piwo, okazało się, że jest to knajpa gay friendly**. Nie to, żebym miał nic przeciwko, zdarzało mi się chadzać do krakowskiego Kitschu, niemniej tam mogłem się przygotować psychicznie, a poza tym jakoś nikt mnie nie dotykał (a ja nienawidzę, jak obcy ludzie mnie dotykają). Niemniej udało mi się wymyślić przekonującą legendę i opuścić pole bitwy w zorganizowanym pośpiechu, nie wykazując przy tym (mam nadzieję) objawów paniki.

Żeby mi już w ogóle nie było za wesoło, mili rodacy***, których poznałem na wystawie psów tydzień temu wczoraj zachlali pałę, więc zamiast uderzać w miasto, umówiłem się z nimi na oglądanie Super Bowl. Wnikliwi czytelnicy wiedzą, co sądzę o transmisjach sportowych. Mniej wnikliwych informuję, że ich nie znoszę - chyba już transmisja obrad Sejmu jest bardziej interesująca od dowolnego meczu/zawodów w dowolnej dyscyplinie. Generalnie, nie wzbudza to we mnie żadnych emocji. No, ale jak dla towarzystwa dał się Cygan powiesić...
Pocieszam się, że od wczoraj niemiłosiernie napieprzają mnie plery, to i tak na parkiecie nie byłoby ze mnie zbytniego pożytku****.

Ech, tęsknię za Krakowem i za jego knajpami...

* Książka życzeń i zażaleń.
** Jednak burgery i piwo - klasa!
*** Mówię to - wyjątkowo - bez przekąsu; to naprawdę fajni ludzie.
**** tj. byłby, ale następnego dnia moje plecy ogłosiłyby strajk okupacyjny i dopiero by mnie złamało.

poniedziałek, 31 stycznia 2011

In the City that Never Sleeps...

your nightmare never ends, czyli wycieczka do Big Apple. Zasadniczym celem wyprawy były targi pracy: NYU International ll.m. Job Fair. Czyli skrzyżowanie headhuntingu, speeddatingu i wystawy psów. Ale zacznijmy od początku...

Do NYC dotarłem tylko z dwugodzinnym opóźnieniem. W sukurs przyszedł mi Król Bólu*, czyli nowy zbiór minipowieści Jacka Dukaja. Pomógł mi komfortowo przekiblować opóźnienie samolotu.

Dotarłszy do Big Apple, złapałem taryfę i udałem się do hotelu, któy mi polecono. Pierwszy zgrzyt: był w Chinatown. Nie było jednak najgorzej - w pobliżu była Low East Side, miejsce, do którego przedtem nie dotarłem, a które bardzo mi się spodobało: przypominało mi nieco okolice krakowskich Plant Dietlowskich. Znalazłem kilka knajp a la Kazimierz, na dodatek zawierające tylko homeopatyczne ilości hipsterów. Posiliwszy się, poszedłem spać. Czekał mnie nerwowy dzień. Tutaj pora n zgrzyt drugi: za oknem miałem Most Manhattański. Z linią metra. A metro w NYC jeździ 24/7... Nie pomogło mi to w przygotowaniu psychicznym do tego, co mnie czekało...

W piątek udałem się z samego rana na kampus NYU, gdzie było już od groma llm'ów. Językiem dominującym był, rzecz jasna, hiszpański, zaraz za nim portugalski. Znalazło się też kilku Polaków. Wywiady wyglądały tak, że wchodziło się do pokoju, siadało przy stole z odpowiednim numerkiem, w zależności, do jakich firm się zgłaszało i jakie wyraziły zainteresowanie, po czym startowała runda rozmów trwająca 20 minut. W zależności od ilości zgłoszeń procedura powtarzała się. Ja miałem skromniutkie 4 wywiady, ale niektórzy mieli ich -naście. Ja w trakcie całej imprezy przyjąłem taktykę pesymizmu defensywnego, tj nie miałem żadnych oczekiwań. Przyszedłem, pokazałem się, wcisnąłem kilka wizytówek, dostałem kilka wizytówek. Wątpię, by cokolwiek mi to dało. Na odpowiedź mogę liczyć za tydzień. Co mnie napawa pesymizmem to to, że wszyscy chcieli mnie zrekrutować do biur w Warszawie. Zapewne tam pojadę, ale nie od razu. Z racji na zawiłości amerykańskiego prawa imigracyjnego bardziej opłaca mi się zostać tutaj.

Po wszystkim udałem się na cocktail reception po targach, a potem na tego samego typu imprezę na mieście. Powiem szczerze: nienawidzę takich imprez. Z całego serca nienawidzę. Nie odnajduję się, nie wiem, o czym rozmawiać, nie czuję się komfortowo. Z reguły wszyscy ze sobą rozmawiają i dobrze się bawią (albo chociaż udają), a ja stoję z tym kieliszkiem w łapie i miną a la zbity cocker spaniel i nie wiem, co mam robić. Na recepcji nr 2 poratowali mnie rodacy, którzy mnie odnaleźli. Przy okazji okazało się, że nie tylko ja cierpię na tę przypadłość. Gdzieś słyszałem, że Polacy są nad wyraz kiepscy w rozmowach o dupie Maryni**. Na szczęście sam nas zagadnął pewien sympatyczny gentleman z Frankfurtu. I jakoś to poszło.

Dzień następny minął mi na spacerowaniu po Manhattanie z kolegami. Muszę to powiedzieć: Chicago jest bardzo ładnym miastem, ale Nowy Jork... Nowy Jork to nie miasto. To archetyp. Trochę za bardzo zatłoczone na mój prowincjonalny gust, ale mimo to wspaniałe. No i nowojorki ładniejsze od chicagowianek. To była jedna z chwil, gdy żałowałem porzucenie Fordham University na rzecz Northwestern. No, ale daremne żale, próżny trud. Wieczorem udaliśmy się na imprezę dla llm'ów. Niestety, ilość chętnych przekroczyła możliwości gabarytowe knajpy, co poskutkowało nieziemskim tłokiem. A ja nienawidzę tłoku. I nie przesadzam, naprawdę nienawidzę. Wzbudza to u mnie natychmiastową agresję. Agresję spotęgował fakt, że ktoś przeniósł mój płaszcz (który zostawiłem nie tam gdzie trzeba, fakt, moja wina), a płaszczu miałem kapelusz i szalik. Stratę płaszcza bym jeszcze przebolał, choć byłaby dotkliwa. Stratę kapelusza też, choć zdążyłem go polubić. Ale jakbym zobaczył, że ktoś zabrał mój szalik, zabiłbym. Zrobiła go moja mama na ZPT w liceum, więc nietrudno zgadnąć, że jest on sporo starszy ode mnie. Oprócz tego jest przepiękny. Spowodowało to, że troszkę się zdenerwowałem. Na szczęście udało mi się go odzyskać.

Na tej imprezie było jeszcze gorzej, niż na bankietach, bo pal licho, że wszyscy gadali w swoich językach, to jeszcze tłok i hałas. Na dodatek drogo. Jako, że był tłok i nie było parkietu, a muzyka (poza chwilowymi Białymi Pasami i Michaelem Jacksonem (którego nie lubię, ale traktuję instrumentalnie: naumiałem się onegdaj moonwalka, to mogę poszpanować). Na osłodę została mi niedziela,. czyli wycieckza z wujostwem do Metropolitam Museum of Art. Przyznać muszę, że galerie sztuki z reguły strasznie mnie nudzą, a oglądania obrazów osobiście, podczas gdy można obejrzeć reprodukcję uważam za stratę czasu. Dla kilku artystów robię jednak wyjątki. Jednym z nich jest Gustav Klimmt: jego warto obejrzeć zawsze. Na szczęście Mertopolitan miało jednego. Jako ciekawostkę dodam, że miała miejsce czasowa wystawa fotografii z początku XX wieku, na której znalazły się trzy zdjęcia autorstwa... Witkacego. Można też było obejrzeć autochromy - wierzyć się nie chce, że tak doskonałe zdjęcia wykonano w 1907 - barwy i ostrość były niesamowite.

Podsumowując: celu głównego wyprawy osiągnąć się raczej nie udało, cele towarzyskie osiągnąłem w stopniu poniżej zadowalającego, ale... Byłem w Nowym Jorku, do cholery! ;-)


* z Dukajem mam podobne problemy jak z Lemem (patrz O pożytkach z Internetu)***. Muszę jednak powiedzieć, że nabieram wprawy i jego książki czytam z coraz większą przyjemnością. Wrażenie zrobiła na mnie rozwijająca część wątków Czarnych Oceanów Linia Oporu. Po raz kolejny, po Oceanach, zdałem sobie sprawę, że Dukaj opisuje zdarzenia wcale nieodległe. Możliwe, że przyjdzie nam jeszcze żyć w czasach okrutnych cudów.
** ang. small talk.
*** notabene w Oku Potwora Dukaj oddaje hołd Lemowi.

środa, 19 stycznia 2011

Muzyka

Wzięło mnie na tego posta wczoraj, jak zacząłem słuchać dawno porzuconych mp3 w czeluściach pamięci komputera.
Mianowicie wróciłem do Lecha Janerki. To jeden z dwóch artystów, którzy mieli największy wpływ na mój gust muzyczny i, szerzej, na poczucie estetyki. Drugim z nich był Grzegorz Ciechowski.

GC przedstawiać nie trzeba - założyciel Republiki (choć nie do końca), jeden z czołowych artystów boomu rockowego lat 80., jeden z najpłodniejszych polskich rockmanów, a zarazem ten z nich, który odszedł najwcześniej, choć tyle jeszcze miał do zrobienia. Jakkolwiek posiadam obydwie antologie GC, to najbardziej cenię Nowe Sytuacje i Nieustanne Tango (oraz single niewydane na płytach). Proszę państwa, to się nazywa nowa fala! Płyty bardzo minimalistyczne, o zimnym, ascetycznym brzmieniu, na dodatek nagrane przy pomocy dość nietypowych jak na rocka instrumentów (pianino i flet). Jakością samą w sobie były też teksty. GC odwoływał się do Orwellowskiej antyutopii, zimnego, bezdusznego świata beznadziei i permanentnej kontroli. Był też chyba rockowym poetą najciekawiej opisującym seksualność, jednak na tych płytach była ona spleciona z propagandą i nowomową, co dawało naprawdę ciekawy efekt. To GC wzbudził we mnie zainteresowanie Orwellem, a potem Huxleyem. To dzięki Republice zrozumiałem, że za późno się urodziłem, naprawdę zazdrościłem tym, którzy słuchali ich na kasprzakach i oglądali ich wtedy na żywo.

Kolejnym, chyba nawet w dłuższej perspektywie ważniejszym, artystą jest Lech Janerka. Janerkę pierwszy raz widziałem w telewizji. Udzielał wywiadu, w przerwach leciały fragmenty nagrań koncertowych, w tym Jezu, jak się cieszę i Strzeż się tych miejsc. Minęły chyba dwa lata, kiedy przypomniałem sobie o Janerce i wszedłem w posiadanie Co lepszych kawałków. Pierwszy kilka przesłuchań wypadło słabo: spodobało mi się tylko Jezu, jak się cieszę i piękny, acz bardzo niedoceniany Niewalczyk (zapewne dlatego, że intro przywodziło mi na myśl Lady Pank). Później jednak zaczynałem doceniać muzykę i coraz bardziej wsłuchiwać się w teksty. Janerka inspirował się GC (a konkretnie Kombinatem), jednak stosowane przezeń środki wyrazu są całkiem inne od tych u Ciechowskiego. Janerka operuje na znacznie wyższym poziomie abstrakcji, sens jego metafor łatwiej poczuć, niż zrozumieć, trudno wytłumaczyć, co chciał powiedzieć, mimo, że instynktownie się to wie. Zdecydowanie jest to zdecydowanie facet, który ma coś do powiedzenia. Ma swoją wizję świata, w której jest konsekwentny, mimo, że każda płyta ma inną stylistykę: od nowofalowego Klausa Mitffoha, przez mroczną Historię Podwodną, metafizyczne, acz niestety średnio udane Ur, groteskową Bruhahę aż po eschatologiczne Fiu, fiu. Fiu, fiu jest zresztą najlepszą, moim zdaniem, płytą Janerki. Pesymistyczny opis naszego świata, pozorów i nieuchronnego końca, listopadowe brzmienie i wokal Janerki naprawdę robią wrażenie. Janerka też jest interesującym artystą w warstwie brzmieniowej: jego utwory charakteryzują świetna linia basu i akompaniująca gitarom wiolonczela, na której gra żona Lecha, Bożena.

A to jeden w moich ulubionych utworów Janerki, czyli Dobranoc. Proszę zwrócić uwagę na świetny, jak zawsze u Lecha, bas. No i na tekst, ale to u Janerki sprawa oczywista.

Rozpisałem się. Tak mi właśnie przyszło do głowy, że mimo tych 10 lat, które minęły, odkąd pierwszy raz miałem styczność z tymi artystami, ich twórczość dalej siedzi mi głęboko w głowie. Chyba nawet do tego stopnia, że poznanie ich mogłoby sporo powiedzieć o mojej osobowości. Nie wiem, czy się tym cieszyć, czy martwić.

wtorek, 18 stycznia 2011

Takie tam różne

Dzisiaj post w stylu: remanent. Czyli poruszę kilka tematów, które miałem kiedyś już poruszyć, ale jakoś nie było okazji (a tak szczerze - nie chciało mi się).

Rzecz pierwsza - moje przypuszczenia się sprawdziły. Jestem na towarzyskiej pustyni. Nie wiem, co za głupi ##### odpowiadał za diversity naszego programu, ale dał ciała na całej szerokości. Program jest do tego stopnia zróżnicowany, że dzieli się na cztery grupy:

-Azjaci;
-Ameryka Płd. hiszpańskojęzyczna;
-Brazylia;
-błąd pomiaru.

A teraz mały konkurs: w której kategorii znalazł się Piszący Te Słowa? Znasz odpowiedź? Zadzwoń pod nr telefonu 0 - prefiks - 997 i spytaj, czy zastałeś Jolkę. Nagroda przyjedzie błyskawicznie.

A teraz tak bardziej serio: poszedłem na piwo z Jewgienijem i Maksymem (Rosjanin i Ukrainiec) i pogadawszy trochę, doszliśmy z Żenią do wspólnego wniosku (Maksym mało gada; w ogóle jakiś dziwny jest - kto widział Ukraińca, co pije jedno piwo?!), że jesteśmy izolowani. Mało gdzie jesteśmy zapraszani, nikt właściwie nie chce z nami spędzać czasu. Zapewne przyczyną jest fakt, że nie mówimy po hiszpańsku. A potem wchodzi sobie człowiek na facebooka i widzi zdjęcia z imprez, o których nikt mu nie powiedział albo z wyjazdu na narty, na który nie został zaproszony. Skutkuje to sporą zniżką morale. I wk...ia mnie nie pomiernie, bo wychodzi na to, że cały żmudny proces mej socjalizacji ograniczył się tylko do fantastów - w sumie tylko wśród nich ostatnio znajduję ludzi wartych odbycia z nimi jakiejkolwiek rozmowy. Tutaj z kolei zamiłowanie o fantastyki świadczy o infantylności i generalnie byciu podejrzanym indywiduum. Niech będzie i tak. Szkoda trochę, że jestem poza nawiasem życia towarzyskiego, ale może to i lepiej...

... bo imprezy w USA są żałosne, jak Emeryten Party, o którym śpiewali swego czasu Pudelsi. O knajpach już pisałem, więc odsyłam do postu sprzed bodaj dwóch miesięcy. Telewizory, muzyka prosto z MTV i brak parkietu. Więc jak ktoś poczuję chęć do tańca, to tańczy gdzieś między stolikami. Ale tańczy raczej mało osób. A jak już, to się patrzeć nie da - Amerykanki - o Amerykanach będzie później - stoją w kółku rozkraczone, gibają się i ryczą coś w stylu Ejo, ejo Galileo, czy inną szmirę z MTV. Poprzedni raz jak to zobaczyłem, musiałem aż z wrażenia napić się oranżady (bo corona to przecież nie piwo, prawda...?). W skali uciech i radości, USA to jakiś średni Czyściec.

O Amerykanach miałem też pisać. Dziwni to ludzie. Sympatyczni, każdy wyszczerzony, jakby suszył zęby albo nosił plaster z THC (jakby było coś takiego, tobym chyba kupił ze dwa kartony), każdy udaje, że wszystkich lubi, a naprawdę ma wszystkich w d... Nie znajduję niczego nagannego w posiadaniu innych ludzi w głębokim poważaniu, bo mnie samego jakieś dobre 99% mijanych codziennie ludzi tyle samo obchodzi. Irytuje mnie kosmiczna hipokryzja w udawaniu, że jest inaczej. Poza tym są w większości ludźmi strasznie płytkimi i pozbawionymi własnej opinii. Ich ciekawość świata sprowadza się do kilku prostych pytań skwitowanych nieodłącznym "O, to super!" Z dwoma ludźmi udało mi się odbyć sensowną rozmowę: z jakimś studentem politechniki w Dakocie, z którym przez półtorej godziny rozmawiałem o konstrukcji bloków silnikowych i awariach elektrowni atomowych i jakimś gościem z III roku mojego uniwersytetu, który sprawiał wrażenie tutejszej zmutowanej odmiany kolibra prawniczego pospolitego. Poza tym jest to chyba najgorzej ubrany naród, jaki zdarzyło mi się widzieć: obowiązkowym zestawem są spodnie od dresu i walonki*, do tego jakaś bluza z kapturem i bangla. Czasami zamiast dresu są spodnie od pidżamy. Na początku moja reakcja sprowadzała się do prostego O, k...! (bywam dość lapidarny), potem zastąpiło ją smutne pogodzenie z losem i uświadomienie sobie mego znikomego nań wpływu.

Innymi słowy: rok 2011 zaczyna się wyk...cie. I jeszcze za tydzień mi zniżkę w PKP ch... strzeli.


Walonki wyglądają tak:




PS. Żeby nie było za smutno, to jest też parę fajnych rzeczy. Odkrywam ostatnio elektro. Nowa płyta Ladytron świetna, Digitalism bardzo dobry, Justice niezłe, ale szału nie ma.

niedziela, 2 stycznia 2011

Zmiany, zmiany, zmiany...

No i mamy kolejny rok. Skończyła się zarazem pierwsza dekada XXI wieku. Teraz, zgodnie z aktualną modą, czas na noworoczne postanowienia. A potem przyjdzie Blue Monday i nie mówię tu o kultowym utworze New Order, a o trzecim poniedziałku stycznia, który jest ponoć najsmutniejszym dniem w roku. Bierze się to z krótkich dni, zimna, a także uświadomienia sobie, że nie uda się spełnić noworocznych postanowień. I nieszczęście gotowe.

Dzięki PKP i PLL LOT udało mi się wykonać drugie podejście do Innych Pieśni Jacka Dukaja. Jak to po Dukaju, w tle głowy tli mi się myśl, że znów nie udało mi się wszystkiego zrozumieć. Jego proza jest ciężka, ale czytanie jej daje sporo satysfakcji. W Innych Pieśniach Dukaj kreśli wielopłaszczyznową opowieść o równoległej rzeczywistości, której fizyka oparta jest na teoriach Arystotelesa. Jest pięć rodzajów atomów: Ziemia, Woda, Powietrze, Ogień i ether, a ludźmi i zwierzętami rządzi Forma. Aristokraci są w stanie narzucać swą Formę innym, a kratistosi mogą nawet formować całe państwa.

To natchnęło mnie do rozważań, nieco na bok od Dukajowego świata, ale w temacie, jak mi się wydaje, zbliżonym. Gdy ktoś nie ma silnej osobowości i ma niską samoocenę, to widać to w jej zachowaniu. Gdy usiłuje się to zmienić, poprzez inne zachowanie, wywołuje to dysonans. Da się wyczuć, że osoba taka jest nieautentyczna, co wywołuje efekt odwrotny od zamierzonego. Czy zatem jesteśmy skazani na jeden i ten sam wzorzec zachowań?

Tyle pseudointelektualnego bełkotu na dziś, pora przejść do rzeczy istotnych. Oświadczam wszem i wobec, że przeżyłem pierwszego naprawdę udanego sylwestra w życiu. Dzięki świetnemu towarzystwu i dobrej muzyce bawiłem się doskonale i obudziłem się 1 stycznia z zakwasami, a nie z kacem, co dla mnie jest wyznacznikiem dobrej imprezy.

Dosiego roku 2011. Mam nadzieję, że uda mi się w nim prowadzić ten produkt blogopodobny bardziej regularnie i starannie.