niedziela, 26 września 2010

LARP - jak to się robi w Chicago

Przez jakiś czas usiłowałem znaleźć jakąś grupę do pogrania w RPG w Chicago. W końcu udało mi się znaleźć grupę grającą w Wampira:Rekwiem. ucieszony pojechałem do Evanston i... I... I tak średniawo było. Kiedy szukałem u siebie na uczelni jakiejś grupy do RPG odzew był średni i raczej mało pozytywny. Dzisiaj zobaczyłem, czemu - miałem kontakt I stopnia z amerykańskimi nerdami.
Najwidoczniej stylistyka RPG i larpów w Polsce i USA jest całkowicie różna. Grywając w Krakowie, widziałem, ludzi naprawdę wkładających wysiłek w przygotowanie do larpa - kostiumy, etc. Tutaj wszystko odbywa się na odwal. Plus ci Amerykanie to, owszem, całkiem sympatyczni ludzie, ale totalni abnegaci - ja sporo jestem w stanie zrozumieć, ale żeby nie brać prysznica kilka dni z rzędu - nie. Dochodzi do tego całkiem inne podłoże kulturowe i - mimo wszystko - bariera językowa.

Nie wiem, czy będę z nimi grał. Dzięki RPG poznałem w Polsce niesamowitych ludzi, ale w Polsce to chyba nieco bardziej ,,elitarne" hobby. Chyba nie pogram za bardzo, zanim nie wrócę do Polski.

niedziela, 12 września 2010

Nowa szata graficzna

Po polsku layout. Jestem ciekaw opinii PT Czytelników*. Obu.




















































*wiem, powinno być Czytelniczek. Ale wtedy nie byłoby tak zabawnie**.

























































** Tzn. dla mnie jest to zabawne. Dla innych pewnie nie ;-]

poniedziałek, 6 września 2010

Studencka dola

Dzisiaj z całą bezwzględnością uderzył mnie fakt, z którego - muszę przyznać - zdawałem sobie sprawę wcześniej. Ale, jak sami zapewne doskonale wiecie, co innego coś wiedzieć, a co innego - doświadczyć na własnej skórze. Otóż dzisiaj doświadczyłem tego, że trzeba tu zap...ać. I to ostro. Jakkolwiek zadanie nie było trudne, to przy mojej genialnej organizacji czasu (czytaj: jej braku) i faktu, że mimo tego, iż angielski znam nieźle, to nie jest to jednak mój ojczysty język, coś, nad czym przeciętny amerykański student siedziałby pewnie z 1,5 godziny, ja siedziałem cały dzień. A i tak odpuściłem sobie ostanie pytanie. bo już nic nie rozumiałem i wolałem je zostawić innym, niż napisać bzdury. Streszczenie sprawy poszło mi już lepiej. Może dlatego, że o 21.30, gdy się za to zabrałem, byłem już zrypany. Stan głębokiej relaksacji - jak dowodzą uczeni i producenci magicznego urządzenia pt. SITA - sprzyja uczeniu się. Tak więc case briefing poszedł mi nieźle. Jak wstanę rano, sprawdzę, jakie tam bzdury powypisywałem.

Ja tu jednak gadu gadu o szkole, a to jest dla laików mało interesujące. W sumie dla mnie tez byłoby mało interesujące, bo sprawy akademickie dyndały mi i powiewały równo od III roku studiów. W sumie, co jest dość smutne, im dłużej nad tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że chyba z tym prawem wpadłem jak guano w przerębel. A nie mając żadnych dodatkowych talentów, nie bardzo wyobrażam sobie plan B. Fotografem aż tak zdolnym nie jestem, by na tym zarabiać, a nawet jeśli, to raczej trudno będzie się z tego utrzymać - Helmut Newton był jeden (zresztą podobno ostatnio wsiadł w ekspres w jedną stronę). Trzeba jednak to ciągnąć i skończyć te studia, choć wybór prawa naprawczego to chyba największy mój błąd tego semestru - to kurs dla starszych lat i tu się nikt nie cacka. Jest nas jednak tutaj LLM-ów kilkoro i wstyd trochę dać ciała.

Przejdźmy jednak do kwestii ciekawszych, czyli do studiów jako takich. Przez pierwszy tydzień miałem tak zwaną orientację. Orientacja polega na tym, że nic szczególnego się nie dzieje - prowadzą nas za rączkę, towarzyszą temu różnorakie wydarzenia: a to oprowadzanie po wydziale (nie ma za bardzo czego oglądać - maleńki jest), a to jakiś lunch, a to cocktail party. W większości wypadków obowiązuje dresscode w stylu business casual, którego nienawidzę. Czemu? Bo dla mnie to jakieś ###, nie dresscode, skoro w koszulę i długie spodnie ubieram się codziennie. Amerykanie to jednak fleje, a gust w doborze ubrań mają chyba jeszcze gorszy, niż Polacy, więc trochę się nie dziwię, że trzeba ich upomnieć, żeby ubierali się jak ludzie. Te drinki też mnie zresztą niewąsko wk...ły, bo - jak pewnie większość z Was wie - jestem człowiekiem nawiązującym nowe kontakty z pewnym trudem, a na dodatek w ogóle nie odnajduję się w dużych grupach. Taka to widać cecha outsiderów. Na domiar złego, większość LLM-ów stanowią Brazylijczycy, Meksykani i inni mieszkańcy Ameryki Południowej. Na ich tle dopiero wychodzę na buca i odludka. Dobrze, że chociaż Japończycy mnie lubią.

Jestem tu jednym z najmłodszych, a moja sytuacja przypomina mi nieco mój pobyt w Greifswladzie, czyli obrzeża studenckiej rzeczywistości. Poza tym, trudno wyciągnąć ludzi na jakąś wyprawę w miasto dalej, aniżeli do pubu naprzeciwko. Jako, że mnie to nudzi śmiertelnie (wyjść do pubu jest fajnie, ale możnaby czasem zrobić coś innego, np. potańczyć), poza tym - jak już to o mnie raczono zauważyć - nie godzę się na tandetę, chcę znaleźć miejsce ciekawe i z fajną muzyką, a o takie trudno, skoro każdemu wystarcza umcy-umcy i cienkie piwo. Zresztą, jak tu gadać z ludźmi, którzy nie znają Kraftwerk? Samemu z kolei wybierać mi się nigdzie dalej nie chce, bo co to za frajda pchać się samemu eL-ką ponad pół godziny w jedną stronę? Mam nadzieję, że chociaż grupa larpowa Wampira: rekwiem będzie nadal aktywna, przynajmniej poznałbym kogoś normalnego. Zresztą, niektórzy mieli nieszczęście doświadczyć mojego parkietowego wcielenia i wiedzą, do czego jestem zdolny, gdy gwiazdy są w odpowiedniej koniunkcji ;>

Ze spraw mało istotnych, założyłem kolejnego bloga. Właściwie blog to za duże słowo. Adres tego cuda to www.strzepy.soup.io . Celem jest zamieszczanie ciekawych zdjęć, utworów i filmów, które znalazłem w Internecie. Jeśli będziecie chcieli zwrócić na to uwagę, będzie mi bardzo miło.

Z nieistotnych spraw sprawa druga, mianowicie tytuł bloga. Otóż wziął się on z dwóch powodów. Powód nr 1 jest taki, że nazwa pierwotnie zaplanowana, czyli Chicago Blues już była zajęta, co prowadzi prostą drogą do powodu drugiego, czyli jednego z moich ulubionych utworów, a mianowicie "Skandalu" autorstwa Cool Kids of Death, a konkretnie fragmentu "Ktoś ci wsypał coś do drinka, możesz poczuć lekkie mdłości, znieczulenie miejscowe, strzępy świadomości." Brzmi to wystarczająco pretensjonalnie, by mi się spodobać, a prrzy tym - jak widać - jestem pierwszy, który wpadł na taki pomysł na nazwę.

Sprawa mało istotna nr 3. Obiecałem Est dowcip lotniczy. Minęło już kilka tygodni, a głupio tak nie dotrzymywać obietnic. Wprawdzie zapewne jest mało śmieszny, niemniej mnie bawi.

W pewnym samolocie lecącym nad Atlantykiem mniej więcej w połowie drogi między Grenlandią a Stanami okazało się, że paliwa starczy tylko na kilka minut lotu. Aby uspokoić pasażerów i odwrócić ich uwagę, pilot wysłał stewardessę z poleceniem zajęcia ich czymś. Nie mając za bardzo pojęcia, co zrobić, stewardessa zaczęła improwizować.

-Proszę państwa - zagaiła. - W trakcie długich lotów często dochodzi do skurczów w mięśniach, a te mogą powodować groźne dla zdrowia skutki. Dlatego nasza linia wprowadziła gimnastykę dla pasażerów, żeby temu zaradzić. Wszyscy unosimy rączki do góry i machamy! Machamy!
-Świetnie. A teraz wyjmujemy paszport i wkładamy w prawą dłoń! Wyjmujemy, wyjmujemy... O! Pan tam z tyłu nie wyjął! Wszyscy wyjmujemy!
-Teraz chwytamy nad głową paszport w obie dłonie. Bardzo dobrze! I rolujemy, rolujemy jak najciaśniej!
-Teraz wszyscy pokazuję mi ładnie zrolowany paszport w prawej rączce!
-Świetnie! A teraz wsadźcie sobie te paszporty w dupę, bardzo to ułatwi identyfikację zwłok!

Podobno najlepiej działa opowiedziane współpasażerowi ;>


PS. I-20 się znalazł. Ojciec go włożył do jakiejś koszulki, razem ze swoimi dokumentami. Mama mówiła, że bardzo się z faktu, że formularza nie zgubił ucieszył. Ja, na wieść o tym wykonałem przysłowiowego facepalma. Zwłaszcza, że przypomniałem sobie swoją rozmowę telefoniczną z 1 lipca: "-Przypomnij sobie! Na pewno był w tej kopercie sam paszport i nic poza tym?
-Tak, na 100%." Koniec końców dobrze, że nie napisałem tej skargi do konsula...