sobota, 20 listopada 2010

Chicago: życie nocne. Część 3.

-Falk, ty będziesz miał w życiu przewalone.
-Czemu?
-Bo się nie godzisz na tandetę.


Wariacja na temat pewnej późnonocnej rozmowy*.

No tak, znów wracamy do tego samego. I z razu na raz wnioski są coraz bardziej deprymujące. Zaczęło się niewinnie: postanowiłem się posocjalizować. Jakiś networking, inne takie pierdoły saskie. Może kilka drinków, pogada się z kimś, takie tam.
Dostaję zatem informację o miejscu wraz z adresem. Celem upewnienia się, że wiem, gdzie jadę, szybkie przeszukiwanie googla**. Wnioski nie były budujące. Właściwie były bardzo niepokojące. Recenzje nie zostawiały na tym miejscu suchej nitki.

Teraz mała dygresja: kto z Was był w warszawskim klubie Prestige (Obecnie Red Star)? Prawdopodobnie większości dane było uniknąć tego losu, jednak Alienor, Q, a także piszący te słowa mieli przyjemność spędzić tam mnij lub więcej czasu z powodów zawodowych. Wiecie już zatem, gdzie wylądowałem. W spelunie.

Na dzień dobry: $10 za wejście. OK. Plus $5 za szatnię. Obowiązkową, rzecz jasna. Spotkawszy znajomych i zamieniwszy kilka słów, nim zaczęła się łupanina, skierowałem swe kroki do baru. Spytawszy barmana, jakie mają piwa, szybko dowiedziałem się, że nie mają żadnych***. Zamówiłem gin+tonik, za co zapłaciłem $9. Przy okazji dowiedziałem się, że aby móc płacić kartą, powinienem zamówić coś za min. 30 dolarów. Wypiwszy w/w napój, poprawiwszy dwoma whisky (a konkretnie whisky i whiskey), a także popatrzywszy na znajomych nieśmiało próbujących pląsać do dźwięków płynących z głośników, wykonałem Manewr Holoubka****. Pod wpływem % wykazałem się niezwykłą jak na siebie asertywnością i stwierdziłem, że sobie idę, bo mi się tu nie podoba. Prawdopodobnie ugruntowałem tym swoje emploi skończonego buca. Bywa.

Wracając zahaczyłem o lokalny pub, wypiłem kufel piwa ($5,50) i stwierdziłem, że chyba muszę zacząć chodzić do knajp sam, bo z kolegami ze studiów nie znajdę wspólnego języka.



*Wariacja dość swobodna, ale sens zachowany.
**W sukurs przyszedł nieoceniony metromix - serwis o rozrywkach amerykańskich miast.
***Umówmy się, bud light, miller i corona to nie piwa. To butelkowana #######.
****Polecam uwadze opowiastkę o Himilsbachu w SPATiF'ie. Pouczające.

niedziela, 7 listopada 2010

Życie nocne i larpy

Wróciłem właśnie z drugiego larpa i trzeba przyznać, że był jednak trochę lepszy, niż pierwszy. Dalej jest przegięte, ale przypomina mi to to, co robiliśmy w Krakowie (tam mieliśmy do czynienia kolejno z: fanatykami religijnymi, machinacjami finansowymi, intrygami wewnątrz Camarili, Sabatem i próbą ludobójstwa, jeszcze większą ilością intryg wewnątrz Camarili, wilkołakami, ABW, zbuntowanym ghulem i jego wynalazkami, przedwiecznym Gangrelem i jebutną intrygą wewnątrz Camarili na deser (rozwikłanie tego zajęło nam kupę czasu i byliśmy z siebie bardzo dumni); dodatkowo moja postać miała problemy wychowawcze z córką, wliczając w to jej śmierć*). Tutaj dla odmiany mamy: demony, istoty z kanałów, żaboludy zmieniające wampiry w kolejne żaboludy i na deser zuchwałą kradzież 400 kg uranu (pomijam, że to umiarkowanie możliwe, a do tego zrobienie z tego bomby, jak wynika ze scenariusza jest bez sensu - po pierwsze, zbudować z tego bombę cholernie trudno (bomby robi się z plutonu, a nie z uranu), a po drugie 0 n ie wiem, komu miałoby zależeć na zmianie orbity ziemi (polecam zapoznać się ze źródłami o Car Bombie). Aha, do tego mamy gromadkę łowców - amatorów uganiającymi się za wampirami z krzyżami i czosnkiem i ochoczo opowiadającymi o tym każdej napotkanej osobie (o ile osoba ta włada dyscypliną majestatu ;)). Problem tutaj polega na tym, że to, co robiliśmy w Krakowie zajęło nam kilka miesięcy (od listopada do maja), a zdarzenia w Chicago to jedna sesja. Sprawa jest zrozumiała o tyle, że tutaj jest koło 30 graczy i dla każdego jest coś miłego, jednak i tak sprawia to wrażenie przegięcia. Niemniej Amerykanie są całkiem mili i chyba jednak się w to trochę dłużej pobawię.

Co do życia nocnego - tragedia. Byłem na jednej dobrej imprezie - tydzień temu, na Halloween. Można było wreszcie potańczyć. Niemniej nie było to nic nadzwyczajnego. Knajpy w USA mają trzy cechy wspólne: są zatłoczone, głośne i wisi w nich spora ilość plazmowych telewizorów. Zacznę od końca: telewizory. Nie ogarniam tego. Jakbym chciał pooglądać telewizję, tobym został w domu. Sprawa druga - tłok. Najgorzej jest na imprezach wydziałowych, na które zawsze przyłazi od cholery ludzi, żeby napić się cienkiego piwa i posocjalizować. Socjalizacja oczywiście odpada, bo przy takiej ilości ludzi harmider jest nie do zniesienia. Bar Review (cotygodniowa czwartkowa impreza) odbywa się za każdym razem w innym miejscu. Po tym, jak miała miejsce w Hang Uppe (o którym zainteresowani moim blogiem mieli okazję poczytać jeszcze w sierpniu) i było tam tylu ludzi, że przejście z jednej sali do drugiej zajęło mi koło 10 minut, ja powiedziałem pas!
Wczoraj z kolei dostałem po rozmowie z Żenią dowiedziałem się, że ekipa wybiera się w miejsce zwane Undergound, które podobno jest bardzo zacne. Nie dane było mi się o tym przekonać, jako że nie dostąpiłem zaszczytu wejścia do środka. Bramkarze mieli ściśle określony sposób selekcji (pięć dziewczyn na jednego faceta + znajomi). Ja przyjechałem sporo spóźniony, dzięki czemu dołączyłem do moich znajomych na początku kolejki. Po tym, jak Belg i Brazylijczyk zostali wpuszczeni, staliśmy na zimnie we trzech: ja, Maks (z Kijowa) i Żenia (z Moskyw). Żenia się wk****ł i poszedł, ja po krótkiej pogawędce z sąsiadami z kolejki (czwórka Francuzów, Amerykanin i Estończyk, jak się okazało) poszliśmy do innego miejsca (gdzie był Bar Review w październiku; też takie sobie, ale chociaż wpuszczali bez kolejki), a biedny Maks, licząc na łut szczęścia czekał dalej na wpuszczenie w podwoje Raju. Z tego, co mówił mi dziś Żenia, chyba się nie doczekał. W sumie na dobre mi wyszło, bo poznałem kilkoro ciekawych ludzi, w tym najpiękniejsze dziewczę, jakie moje kaprawe oczy dotąd widziały. Nie zmienia to faktu, że imprezowanie w Stanach jest... smutne. Ludzie tak naprawdę nie tańczą (jak raz w knajpie grała kapela na żywo i zagrali bardzo udany cover Blue Monday, byłem jedyny pod sceną), to jeszcze ludzie wystają godzinami w kolejce do knajp, które są modne. Ja załapałem się na schyłkowe dwa lata PRL'u, ale i to wystarczało, żeby wyrobił się we mnie silny wstręt do kolejek - jak widzę kolejkę, a nie muszę w niej stać (np. jak na koncert Iron Maiden we Wrocławiu w 2003), to odwracam się na pięcie i sobie idę. Uważam stanie w kolejkach za wkurzające, a poddawanie się ocenie jakiegoś palanta, który ma stwierdzić, czy jestem godzien dostąpienia zaszczytu - za upokarzające. Cóż, pozostaje mi zacisnąć zęby i czekać do grudnia, kiedy to znó będe mógł zaimprezować jak za starych dobrych czasów.

*nigdy nie wybaczę Mistrzowi Gry, że na końcu kampanii ją wskrzesił.
**mój kolega ze studiów, który mieszka w tym samym bloku wrócił do domu niedługo po mnie. Knajpy nie mógł się nachwalić, tak samo, jak nie omieszkał wspomnieć, że ma numery telefonów do pięciu pięknych rzekomo dziewczyn, które to numoery właśnie w Underground zdobył. Tutaj nieoceniony okazał się komentarz Roberta (recepcjonista w moim bloku i nasz rodak; często ucinam z nim sobie pogawędkę): Takie niby fajne laski, a do domu sam wraca. Bezcenne ;->

PS. Maks, jak się okazało, jednak dostał się do środka jakieś 10 minut po tym, jak poszedłem. Twierdzi, że było tak sobie i szybko sobie poszedł.


PS2. Jak się okazało, 400 ton plutonu to trochę za mało na zmianę orbity ziemi. Ale starczy na zrobienie bombowego sylwestra.

sobota, 30 października 2010

Na wesoło, czyli co się dzieje, jak odwali korba

W trakcie przygotowywania ostatniego zadania rozmawiałem z kolegą via gad-gadu. W pewnym momencie odwaliła nam korba i dwóch dorosłych facetów zaczęło gadać o smerfach. Efekty poniżej:


17:53:15 ja (...)
co, Papa Smerf jako I Sekretarz?
17:53:23 Jean (...)
no trochę
jebana komuna
jedna wspólna baba
wspólne wych0owanie dzieci
17:53:38 ja (...)
no, to było najgorsze
17:53:46 Jean (...)
jeden kucharz
17:53:50 ja (...)
e, wspólne wychowanie to sprawa stara jak diabli
17:53:50 Jean (...)
żadnej konkurencji
jeden górnik
17:53:58 Jean (...)
jeden farmer
17:54:07 ja (...)
nawet tylko jeden licencjonowany anarchista
17:54:19 Jean (...)
monopoliści sankcjonowani przez władzę
anarchista?
zgrywus?
17:54:29 ja (...)
no
17:54:29 Jean (...)
czy dzikus
a, no tak
bumelant
ale pewnie agent
17:54:44 ja (...)
zgrywus: kontestował i coś wysadzał co chwila
17:54:47 Jean (...)
więc mu towarzysz P. Smurf daje żyć
17:54:57 Jean (...)
poza tym może miał zasługi w rewolucji
17:55:06 Jean (...)
wiesz, przed przejęciem włądzy tkai od wysadzania był ceniony
17:55:20 Jean (...)
mógł mieć jak kwity na szefa
17:55:26 ja (...)
ano
17:55:31 Jean (...)
dziwne, że na niego nie nasłał osiłka, ale cholera wie
17:55:37 ja (...)
ale był jeden odcinek z przewrotem pałacowym, pamiętasz?
17:55:58 ja (...)
Zgrywus został nawet więźniem politycznym, takich trudno potem pacyfikować
17:57:24 Jean (...)
a, no tak
smurf naczelnik
17:57:39 Jean (...)
odchylenie prawicowo nacjonalistyczne P
17:57:48 Jean (...)
miał chyba żółtą czapkę - symbol monarchii
17:57:52 ja (...)
ano
ale go obalili
17:58:36 Jean (...)
może dlatego go P. Smurf trzyma
17:58:47 ja (...)
możliwe
17:58:47 Jean (...)
na wypadek kontrrewolucji
17:59:00 Jean (...)
dzikus to pewnie już to nowe pokolenie lewactwa
zielone
17:59:10 Jean (...)
ale mieszka poza wioską
17:59:24 Jean (...)
tak jak gówniarze z RAFu i Czerwonych Brygad
P
17:59:42 Jean (...)
byli poza krajami komunisytcznymi
18:00:31 Jean (...)
gorzej ze śpiochem
bo to typowy bumelant
18:00:49 Jean (...)
ale jest oportunistą i daje sobą pomatać
18:01:02 Jean (...)
może trzymają go kontakty z ważniakiem
18:01:19 Jean (...)
nie pamietam już na tyle fabuły, żeby rozkminiać dalej P
18:01:22 ja (...)
no i maruda, czyli dysydent, też koncesjonowany
18:01:42 Jean (...)
to tak jak zespoły rockowe z lat 80-tych
trzymają go
18:01:51 Jean (...)
żeby było, ze jest wolność słowa
18:01:57 ja (...)
taki wentyl bezpieczeństwa
18:02:01 Jean (...)
dokładnie
18:02:14 Jean (...)
i zawsze jest na kogo zwalić
18:02:20 Jean (...)
jak plan pięcioletni budowy mostu
znowu pójdzie się jebać
o, wspólny cel
ten most co budowali ciągne
ciągle
18:02:40 Jean (...)
to tak jak pięciolatka
albo kanał wołga-don
18:03:02 ja (...)
Biełomor
18:04:45 Jean (...)
inna sprawa, że ukradniem są pokazywane konsekwencje negatywne
18:04:56 Jean (...)
np. kucharz wpierdala więcej jedzenia
18:05:09 Jean (...)
kradnie mienie wspólne
ale mu kurwa wolno
18:05:18 Jean (...)
bo i tak chuja mu zrobią
18:05:23 ja (...)
no, ale i tak wszyscy są weseli i uśmiechnięci
18:05:24 Jean (...)
o, harmoniusz też
18:05:33 ja (...)
szarpidrut
18:05:32 Jean (...)
też negatywny przykład
18:05:39 Jean (...)
sankcjonowany artysta
i chuja wart
18:05:57 Jean (...)
ale pewnie właził w dupę Papie
to ma stanowisko
18:06:08 Jean (...)
pisał jakieś hymny na cześć rewolucji
to mu konkurencję wycięli
18:06:31 ja (...)
OK, muszę spadać
18:06:45 ja (...)
ale tę rozmowę trzeba zapisać, bo ociera sie o episkość

18:06:54 Jean (...)
na razie
ja idę spać
18:07:01 ja (...)
trzym się
18:07:04 Jean (...)
nara


Kurde, Niekryty Krytyk by tego nie wymyślił.

piątek, 15 października 2010

O pożytkach z Internetu, czyli czemu nie lubię Lema

Po zaaplikowaniu sobie kilku butelek specyfiku Liberty Ale (z browaru Anchor - polecam*), zacząłem aplikować sobie jedno z dzieł sowieckiej (czy aby na pewno...?) kinematografii, mianowicie Stałkera Andrieja Tarkowskiego. Niepomny ostrzeżeń rodziców, że film jest upiornie nudny, zainspirowany najnowszym teledyskiem Royksopp pt. The Drug**, zabrałem się za oglądanie. Ale, ale... Skąd tytuł posta? Stąd, że zaczynam doceniać Internet. Mimo trolli, mimo tego, że to wielki śmietnik, to na tym śmietniku znaleźć można perełki. Jak chociażby Stałkera, który w całości (choć w 18 częściach) wisi na YouTube. Właśnie jestem na części 6. Ma pogodną świadomość, że dzięki nieśpiesznemu tempu filmu będę mógł doń wrócić w późniejszej chwili.

Nie wyjaśnia to jednak drugiej części tytułu tego posta, czyli czemu nie lubię Lema? Nie lubię go z prostego powodu, który bliski jest chyba każdemu. Nie lubię czuć się idiotą. A czytając Lema czy Dukaja, niestety, mimo mej (rzekomej) inteligencji tak się właśnie czuję. Mam sporą wiedzę na różne tematy (mam świadków, jak w czerwcu br. prowadziłem ciekawą dyskusję nt. energii Wignera, zatrucia ksenonowego i reaktorów prędkich - ot, tak na przykład***), ale problem zasadza się na tym, że jestem człowiekiem na tyle głupim, by nie rozumieć Lema, a jednocześnie na tyle inteligentnym, by wiedzieć, że go nie rozumiem. Przej##ne, jak w ruskim czołgu.

Swoją drogą, czytaliście Piknik na skraju drogi? Jak Wam się podobał? Według mnie jest nieco przegadany, a świat w nim zrobiony jest z dykty. Co mam na myśli: otóż całe miasto funkcjonuje wg schematu pole, las, woda wieś****, co skutkuje wrażeniem fasadowości świata. Może jednak był to zabieg celowy mający na celu odtworzenie siermięgi powiatowego sowieckiego miasteczka?

Tyle słów Ewangelii na dzisiaj. Idę spać, bo jutro na uczelnię, a liberty z żył musi kiedyś ulecieć.

*z tego samego browaru pochodzi bardzo smaczne ciemne ale Anchor Steam. Jak ktoś będzie w Ułesach i będzie miał okazję, niech kupuje. To bzdura, że nie ma tu dobrych piw. Są świetne, ale trzeba włożyć trochę wysiłku, by je znaleźć.

**dobry utwór, ale klip to przeżycie z rodzaju bad trip. Znajduje się na mojej zupie, proponuję poszukać.

***inspiracja utworem Radioaktivitat Kraftwerk. Też mocna rzecz, zwłaszcza na początku.

****zgaduj - zgadula. Skąd ta fraza? ;>



PS. Słucham właśnie "Equinoxe IV" Jean Michelle Jarre'a. To fascynujące,, jak pięknie potrafią śpiewać maszyny...

PPS. Miło mi powitać na blogu Polkę. Wybacz, że wymieniam Cię dopiero w post scriptum, ale traktuję tę formę jako rodzaj wyciągnięcia poza nawias zwykłego posta. Mam nadzieję, że zostaniesz na dłużej :)

sobota, 9 października 2010

Nic szczególnego

OSTRZEŻENIE

Poniżej będę smucił i kwasił. Jak ktoś oczekuje wpisu radosnego i pogodnego, niech czeka na lepsze (dla mnie) czasy.

Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że jestem człowiekiem, który nie potrafi zrozumieć motywów, którymi kierują się inni. Na przykład, nie jestem w stanie zrozumieć, co kierowało moimi kolegami, aby pójść dziś na mecz futbolu amerykańskiego. Poszedłem tam razem z nimi. Generalnie, moje podejście do transmisji sportowych jest chyba wiadome - nudzą mnie one upiornie. Mecze na żywo też mnie nudzą. A tym bardziej mecze jakiejś durnej dyscypliny, której nikt poza USA nie uprawia. Jako człowiek obdarzony intelektem (ponoć*), stwierdziłem, że jak "Żyd się dał dla towarzystwa powiesić,", to ja mogę pójść na mecz. Taki trening social skills** Ależ się wynudziłem. Poza tym, stwierdziłem, że słaby ze mnie patriota - nic mnie nie interesowało, czy Northwestern wygra, czy przegra. Jakoś po 5,5 latach z UJ uważam podniecanie się swoją uczelnią za coś żenującego i bezsensownego.

W ogóle, skończy się chyba na tym, że zapiję się tutaj pod YouTube, bo nie ma tu nic sensownego do roboty. OK, grill fajna sprawa, ale jako jedyna forma aktywności społecznej odpada. Ludziom brakuje fantazji - wolą coś miałkiego, niż eksperymenty. Wolą pójść na grilla po sąsiedzku, niż zaryzykować wyjazd do innej dzielnicy. Wolą pójście do nudnego miejsca w centrum, gdzie usiłują się
bawić podstarzali Jankesi (swoją droga, jest dla mnie zagadką, gdzie bawią się studenci; przez kretyński wymysł, by alkohol był dostępny od 21 lat, nie ma szansy na zabawę z jakimiś fajnymi licealistami).

Na deser zmarł mąż mojej babci. Miał 87 lat, przeżył 2 sepsy i pęknięcie jelita, na dodatek walczył z nowotworem. Właściwie od 2005 roku żył na kredyt. Najgorsze jest to, że z racji odległości, abstrakcji całej sytuacji czy może po prostu faktu, że rzadko się widywaliśmy, nie czuję nic. Absolutnie nic. Chyba muszę mieć konkretnie nasrane w głowie.

Żeby dopełnić obrazu, miałem scysję ze starszyzną, a to z racji targów pracy w NYC, na które się jeszcze nie zarejestrowałem. Moim rodzicom nieszczególnie mieści się w głowie, że nie podoba mi się perspektywa zasuwania po nocach w jakiejś cholernej korporacji. Pisałem o tym wielokrotnie, ale sytuacja moja jest nie do pozazdroszczenia: niemal na pewno wiem, czym nie chce się zajmować, ale nie mam pomysłu, do jakiej pracy się nadaję. Prawdopodobnie wyląduję w jakiejś korporacji, ale albo to rzucę w cholerę, albo nie będzie mi się chciało zap###ać po nocach i mnie wywalą jako lenia. Nie mówiąc już o tym, że okazywanie entuzjazmu w korporacyjnym stylu (przykład)*** jakoś mnie nie kręci.

Kurwa, fajnie tu mam, nie? Nie ma gdzie pójść, nie ma z kim pogadać, nie ma pomysłu, co dalej robić.






*Prawdopodobnie dzięki mojemu talentowi aktorskiemu ludzie mają mnie za mądrzejszego, niż jestem w rzeczywistości. Cały czas nie mogę zrozumieć, w jaki sposób można się tak łatwo dać nabrać.

**Jak dla mnie, to jakaś bzdura. Jak ktoś łatwo nawiązuje kontakty i wszyscy go lubią, to jest jakiś, k##a, podejrzany i należy typa unikać.

***Oddajmy głos Mistrzowi.

niedziela, 26 września 2010

LARP - jak to się robi w Chicago

Przez jakiś czas usiłowałem znaleźć jakąś grupę do pogrania w RPG w Chicago. W końcu udało mi się znaleźć grupę grającą w Wampira:Rekwiem. ucieszony pojechałem do Evanston i... I... I tak średniawo było. Kiedy szukałem u siebie na uczelni jakiejś grupy do RPG odzew był średni i raczej mało pozytywny. Dzisiaj zobaczyłem, czemu - miałem kontakt I stopnia z amerykańskimi nerdami.
Najwidoczniej stylistyka RPG i larpów w Polsce i USA jest całkowicie różna. Grywając w Krakowie, widziałem, ludzi naprawdę wkładających wysiłek w przygotowanie do larpa - kostiumy, etc. Tutaj wszystko odbywa się na odwal. Plus ci Amerykanie to, owszem, całkiem sympatyczni ludzie, ale totalni abnegaci - ja sporo jestem w stanie zrozumieć, ale żeby nie brać prysznica kilka dni z rzędu - nie. Dochodzi do tego całkiem inne podłoże kulturowe i - mimo wszystko - bariera językowa.

Nie wiem, czy będę z nimi grał. Dzięki RPG poznałem w Polsce niesamowitych ludzi, ale w Polsce to chyba nieco bardziej ,,elitarne" hobby. Chyba nie pogram za bardzo, zanim nie wrócę do Polski.

niedziela, 12 września 2010

Nowa szata graficzna

Po polsku layout. Jestem ciekaw opinii PT Czytelników*. Obu.




















































*wiem, powinno być Czytelniczek. Ale wtedy nie byłoby tak zabawnie**.

























































** Tzn. dla mnie jest to zabawne. Dla innych pewnie nie ;-]

poniedziałek, 6 września 2010

Studencka dola

Dzisiaj z całą bezwzględnością uderzył mnie fakt, z którego - muszę przyznać - zdawałem sobie sprawę wcześniej. Ale, jak sami zapewne doskonale wiecie, co innego coś wiedzieć, a co innego - doświadczyć na własnej skórze. Otóż dzisiaj doświadczyłem tego, że trzeba tu zap...ać. I to ostro. Jakkolwiek zadanie nie było trudne, to przy mojej genialnej organizacji czasu (czytaj: jej braku) i faktu, że mimo tego, iż angielski znam nieźle, to nie jest to jednak mój ojczysty język, coś, nad czym przeciętny amerykański student siedziałby pewnie z 1,5 godziny, ja siedziałem cały dzień. A i tak odpuściłem sobie ostanie pytanie. bo już nic nie rozumiałem i wolałem je zostawić innym, niż napisać bzdury. Streszczenie sprawy poszło mi już lepiej. Może dlatego, że o 21.30, gdy się za to zabrałem, byłem już zrypany. Stan głębokiej relaksacji - jak dowodzą uczeni i producenci magicznego urządzenia pt. SITA - sprzyja uczeniu się. Tak więc case briefing poszedł mi nieźle. Jak wstanę rano, sprawdzę, jakie tam bzdury powypisywałem.

Ja tu jednak gadu gadu o szkole, a to jest dla laików mało interesujące. W sumie dla mnie tez byłoby mało interesujące, bo sprawy akademickie dyndały mi i powiewały równo od III roku studiów. W sumie, co jest dość smutne, im dłużej nad tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że chyba z tym prawem wpadłem jak guano w przerębel. A nie mając żadnych dodatkowych talentów, nie bardzo wyobrażam sobie plan B. Fotografem aż tak zdolnym nie jestem, by na tym zarabiać, a nawet jeśli, to raczej trudno będzie się z tego utrzymać - Helmut Newton był jeden (zresztą podobno ostatnio wsiadł w ekspres w jedną stronę). Trzeba jednak to ciągnąć i skończyć te studia, choć wybór prawa naprawczego to chyba największy mój błąd tego semestru - to kurs dla starszych lat i tu się nikt nie cacka. Jest nas jednak tutaj LLM-ów kilkoro i wstyd trochę dać ciała.

Przejdźmy jednak do kwestii ciekawszych, czyli do studiów jako takich. Przez pierwszy tydzień miałem tak zwaną orientację. Orientacja polega na tym, że nic szczególnego się nie dzieje - prowadzą nas za rączkę, towarzyszą temu różnorakie wydarzenia: a to oprowadzanie po wydziale (nie ma za bardzo czego oglądać - maleńki jest), a to jakiś lunch, a to cocktail party. W większości wypadków obowiązuje dresscode w stylu business casual, którego nienawidzę. Czemu? Bo dla mnie to jakieś ###, nie dresscode, skoro w koszulę i długie spodnie ubieram się codziennie. Amerykanie to jednak fleje, a gust w doborze ubrań mają chyba jeszcze gorszy, niż Polacy, więc trochę się nie dziwię, że trzeba ich upomnieć, żeby ubierali się jak ludzie. Te drinki też mnie zresztą niewąsko wk...ły, bo - jak pewnie większość z Was wie - jestem człowiekiem nawiązującym nowe kontakty z pewnym trudem, a na dodatek w ogóle nie odnajduję się w dużych grupach. Taka to widać cecha outsiderów. Na domiar złego, większość LLM-ów stanowią Brazylijczycy, Meksykani i inni mieszkańcy Ameryki Południowej. Na ich tle dopiero wychodzę na buca i odludka. Dobrze, że chociaż Japończycy mnie lubią.

Jestem tu jednym z najmłodszych, a moja sytuacja przypomina mi nieco mój pobyt w Greifswladzie, czyli obrzeża studenckiej rzeczywistości. Poza tym, trudno wyciągnąć ludzi na jakąś wyprawę w miasto dalej, aniżeli do pubu naprzeciwko. Jako, że mnie to nudzi śmiertelnie (wyjść do pubu jest fajnie, ale możnaby czasem zrobić coś innego, np. potańczyć), poza tym - jak już to o mnie raczono zauważyć - nie godzę się na tandetę, chcę znaleźć miejsce ciekawe i z fajną muzyką, a o takie trudno, skoro każdemu wystarcza umcy-umcy i cienkie piwo. Zresztą, jak tu gadać z ludźmi, którzy nie znają Kraftwerk? Samemu z kolei wybierać mi się nigdzie dalej nie chce, bo co to za frajda pchać się samemu eL-ką ponad pół godziny w jedną stronę? Mam nadzieję, że chociaż grupa larpowa Wampira: rekwiem będzie nadal aktywna, przynajmniej poznałbym kogoś normalnego. Zresztą, niektórzy mieli nieszczęście doświadczyć mojego parkietowego wcielenia i wiedzą, do czego jestem zdolny, gdy gwiazdy są w odpowiedniej koniunkcji ;>

Ze spraw mało istotnych, założyłem kolejnego bloga. Właściwie blog to za duże słowo. Adres tego cuda to www.strzepy.soup.io . Celem jest zamieszczanie ciekawych zdjęć, utworów i filmów, które znalazłem w Internecie. Jeśli będziecie chcieli zwrócić na to uwagę, będzie mi bardzo miło.

Z nieistotnych spraw sprawa druga, mianowicie tytuł bloga. Otóż wziął się on z dwóch powodów. Powód nr 1 jest taki, że nazwa pierwotnie zaplanowana, czyli Chicago Blues już była zajęta, co prowadzi prostą drogą do powodu drugiego, czyli jednego z moich ulubionych utworów, a mianowicie "Skandalu" autorstwa Cool Kids of Death, a konkretnie fragmentu "Ktoś ci wsypał coś do drinka, możesz poczuć lekkie mdłości, znieczulenie miejscowe, strzępy świadomości." Brzmi to wystarczająco pretensjonalnie, by mi się spodobać, a prrzy tym - jak widać - jestem pierwszy, który wpadł na taki pomysł na nazwę.

Sprawa mało istotna nr 3. Obiecałem Est dowcip lotniczy. Minęło już kilka tygodni, a głupio tak nie dotrzymywać obietnic. Wprawdzie zapewne jest mało śmieszny, niemniej mnie bawi.

W pewnym samolocie lecącym nad Atlantykiem mniej więcej w połowie drogi między Grenlandią a Stanami okazało się, że paliwa starczy tylko na kilka minut lotu. Aby uspokoić pasażerów i odwrócić ich uwagę, pilot wysłał stewardessę z poleceniem zajęcia ich czymś. Nie mając za bardzo pojęcia, co zrobić, stewardessa zaczęła improwizować.

-Proszę państwa - zagaiła. - W trakcie długich lotów często dochodzi do skurczów w mięśniach, a te mogą powodować groźne dla zdrowia skutki. Dlatego nasza linia wprowadziła gimnastykę dla pasażerów, żeby temu zaradzić. Wszyscy unosimy rączki do góry i machamy! Machamy!
-Świetnie. A teraz wyjmujemy paszport i wkładamy w prawą dłoń! Wyjmujemy, wyjmujemy... O! Pan tam z tyłu nie wyjął! Wszyscy wyjmujemy!
-Teraz chwytamy nad głową paszport w obie dłonie. Bardzo dobrze! I rolujemy, rolujemy jak najciaśniej!
-Teraz wszyscy pokazuję mi ładnie zrolowany paszport w prawej rączce!
-Świetnie! A teraz wsadźcie sobie te paszporty w dupę, bardzo to ułatwi identyfikację zwłok!

Podobno najlepiej działa opowiedziane współpasażerowi ;>


PS. I-20 się znalazł. Ojciec go włożył do jakiejś koszulki, razem ze swoimi dokumentami. Mama mówiła, że bardzo się z faktu, że formularza nie zgubił ucieszył. Ja, na wieść o tym wykonałem przysłowiowego facepalma. Zwłaszcza, że przypomniałem sobie swoją rozmowę telefoniczną z 1 lipca: "-Przypomnij sobie! Na pewno był w tej kopercie sam paszport i nic poza tym?
-Tak, na 100%." Koniec końców dobrze, że nie napisałem tej skargi do konsula...

niedziela, 8 sierpnia 2010

Góra z górą się nie zejdzie...

A Nocarz z Watykańskim zawsze...

Dzisiaj w moim chicagowskim mieszkaniu nawiedził mnie Milo. Wypiliśmy po kilka piw z Goose Island, pooglądaliśmy kilka filmików na youtube i było naprawdę fajnie. Dopiero posiedziawszy kilka tygodni na obczyźnie docenia się w pełni odwiedziny kogoś znajomego.
Miałem wprawdzie także inne plany na wieczór (Włoch i Meksykanin mieli wybrać się w poszukiwaniu elektro), ale - cytując mądrości mego ojca - mów z chujem, jak chuj niemowa. Nie dali mi znać, gdzie idą, to ich strata. Sam znajdę miejsce, gdzie elektro rozkwurwia sufity i nie potrzebuję do tego cudzej pomocy. W końcu nie zostaje się majorem Nocarzy i komendantem melanżu za frajer...

Ze spraw pozostałych - wczoraj (a właściwie to nawet przedwczoraj) odzyskałem mój aj - tłenty. Jest to powód do radości, biorąc pod uwagę, że po pierwsze - muszę mieć naprawdę wielki talent do nawijania makaronu na uszy (co dziwi o tyle, że jak do tej pory byłem raczej tak przekonujący jak instrukcja BHP), że w ogóle się tu dostałem, a po drugie - mogę wrócić do domu na święta lub nawet - o zgrozo - wybrać się na wycieczkę do Kanady. Jest to zdarzenie o tyle znaczące, że nie grozi mi już powrót do domu w kajdankach i policja imigracyjna może m i skoczyć tam gdzie pan pana majstra może...

Jako, że jutro wybieram się na Lollapalooza Festival (Schwewrpunkte: Mexican Institute of Sound i Digitalism), to następnym razem wycieczkę po spelunach Chicago będziemy z Milo kontynuować w poniedziałek.

Cóz jeszcze? Odżyła mi faza na "Ergo Proxy." Jest to o tyle znamienne, że jest to jeden z najważniejszych filmów w moim życiu. I jeśli chcę go znów obejrzeć, oznacza to, że coś jest bardzo poważnie nie tak. Oczywiście, nie mam zamiaru go oglądać. Po pierwsze dlatego, że nie mam tu kopii, a po drugie - a i chyba ważniejsze - to anime równa się dla mnie emocjonalnemu trzęsieniu ziemi. Nie mam chyba siły, by przeżywać to jeszcze raz, jakkolwiek niektóre obrazy wciąż mam przed oczami. Smuci mnie nieco, że jestem jednym z nielicznych, na których "EP" zrobiło tak kolosalne wrażenie.

Jak już jesteśmy przy emocjach, to przesłuchałem ostatnio piosenek Lecha Janerki, które mam na twardym dysku. To trochę podobny przypadek: dla mnie Janerka jest odkryciem, dla innych jest przynajmniej trudny do zniesienia. Nie mogę jednak nic poradzić na fakt,. że jego twórczość zestrojona jest z moją wrażliwością. O ile na początku ogólniaka słuchanie Janerki było pewnego rodzaju snobizmem, później stało się u mnie autentyczną potrzebą i jeśli miałbym wskazać artystę, którego twórczość jest dla mnie najważniejsza, to zdecydowanie byłby to właśnie Pan Leszek. Ot, chociażby taki popowy nieco "Niewalczyk", który w jednym krótkim utworze odwołuje się do powszechnej fantazji na temat życia, jednocześnie bezczelnie ją wyśmiewając, a na innym poziomie daje dowód głębokiej, niespełnionej i beznadziejny miłości, z którą podmiot liryczny jest całkowicie pogodzony - wie, że nic z tym nie zrobi i się na to godzi. Na mnie robi to wrażenie, jednak jestem jednym z odosobnionych w tej opinii.

Tyle smęcenia na teraz. Dobranoc/Miłego dnia.

sobota, 31 lipca 2010

Chicago - życie nocne. Część I.

/W tle gra Digitalism - "Idealistic", przede mną kieliszek czerwonego wina "Mały pingwinek - Shiraz". Muszę przyznać, że jak na $7,99 za butelkę jest wprost wyśmienite i chyba nawiążę z pingwinkiem bardziej zażyłą znajomość/

Dzisiaj postanowiłem wybrać się w poszukiwaniu jakiegoś surogatu Łubu Dubu. Dla tych, którzy nie wiedzą - jest to jedna z krakowskich tancbud. Konkretnie - moja ulubiona. Można tam potańczyć przy niezłej muzyce z lat 80. i czasami dość konkretnym indie. Miejsce przypomina nieco squot, co jest dodatkowym atutem. Jednym słowem - jak ktoś lubi retro disco, nieco dekadencji i fajne małolaty, trafił odpowiednio.

Niestety, miejsce takie trafia się rzadko i o ile pewny jestem, że takowe pojawi się we Wrocławiu (bo ja je założę), to trudno znaleźć jakiś jego odpowiednik. Niemniej jednak, spróbowałem. Oto krótka relacja owej próby.

Po spytaniu wujka Google'a o miejsce, gdzie można potańczyć do muzyki z lat 80. jako jedno z pierwszych wyskoczyło miejsce o nazwie Hangy Uppe. Jako że nie mam nic lepszego do roboty, a współstudenci nie odpowiadali na telefony (późniejsza pobieżna obserwacja Facebooka wykazała, że najprawdopodobniej robią to, co studenci umieją najlepiej, czyli siedzą u kogoś na mieszkaniu i chleją), wybrałem się samotnie w miasto.
O Nowym Jorku mówi się, że nigdy nie śpi, ale Chicago chyba też nie zażywa zanadto snu, ponieważ mimo niewczesnej już pory (22.30) całkiem sporo ludzi włóczyło się po ulicach, a kiedy wracałem po 24.00 także było ich niemało. Na miejsce dotarłem koiło 23.20. Uważny czytelnik wnet spostrzeże, że w takim razie spędziłem tam coś koło 30 minut. I będzie miał absolutną rację.

Miejsce okazało się odbiegać od moich wyobrażeń. O ile w Łubu Dubu byłem jednym ze starszych bywalców, gdyż większość stanowili uczęszczający do okolicznych liceów hipsterzy, tak tutaj poczułem się, jakbym nagle znalazł się na potańcówce u cioci. Na dodatek - z kiepską muzyką. Na dole Jacksons' Five, na górze Ke$ha. Dla tych szczęśliwców, któzry nie wiedzą co to, umieszczam linka: http://www.youtube.com/watch?v=iP6XpLQM2Cs. Oglądacie na własną odpowiedzialność. O ile starać się będę o jako taką estetykę tego bloga, to ten utwór umieszczam w charakterze poglądowym. Nie ponoszę odpowiedzialności za szkody poczynione na dobrym smaku i guście osób, które okażą się wystarczająco twarde, by to obejrzeć.

O ile sam utwór może zmęczyć, to widok osób starszych ode mnie na oko dwa razy (oznacza to kiepsko zakonserwowane 40+, ponieważ na oko mam 19 lat ;) ) wystarczy, by zwątpić.

Zwątpiwszy zszedłem na dół, gdzie wypiwszy dwa kiepskie piwa i Jamesona na lodzie (który to jameson razem z wspomnianym tu pingiwnkiem raczył był uratować dzisiejszy wieczór) stałem sie obiektem zalotów jakiejś Amerykanki. Nie było najgorzej, bo w sumie nawet ładna była, ale... Wiedziałem, że Amerykanki bywają szybkie, ale nie wiedziałem, że aż tak. Szczerze mówiąc, będąc jeszcze w miarę trzeźwym poczułem się jakoś dziwnie, gdy niewiasta owa owijała się wokół mnie. Szczęśliwie, szybko zwróciła swą uwagę ku komu innemu, co dało mi szansę na ucieczkę.

Podsumowując, jeśli będę w Chicago jeszcze 15 lat, to pewnie w końcu zacznę tam bywać. To tego czasu - poszukam czegoś innego. Zapytawszy samego siebie, co na moim miejscu zrobiłby porucznik Bonkres, przygotowałem się mentalnie na wyprawę do Smart Baru. Relacja wkrótce.

poniedziałek, 26 lipca 2010

Przygody młodego emigranta...

Witajcie.

W dzisiejszym programie opiszemy Wam pokrótce, jak wygląda lot do USA, czego się spodziewać, a czego nie - a i tak Wam się przydarzy.

Zacznę od początku. A na początku był samolot, konkretnie boeing 767 naszego narodowego przewoźnika. Nie to, żebym wyszedł na burżuja, ale w Lufthasnie czy w KLM czuję się jakby nieco pewniejszy. Mam w pamięci moją pierwszą wizytę w USA na przełomie lat 1999 i 2000 i boeinga 757. Po tym locie zdecydowanie uprzedziłem się do latania. Potem trochę mi przeszło, aż do połowy lipca 2010, kiedy to leciałem do Chicago.

LOT raczej nie bryluje w połączeniach transoceanicznych, wyjątek robią jedynie dla lotów na Greenpoint i do Jackowa. Dla niepoznaki nazwali to Nowy Jork i Chicago, ale wszyscy wiedzą, o co chodzi. Tak więc leciałem sobie nieszczęsnym 767 do Jackowa, doświadczając licznych udogodnień, na przykład podłego żarcia i ekstra płatnego alkoholu. Jedynym jasnym punktem programu było to, że zamiast zapowiadanego filmu "Dorwać byłą" puścili "Jak wytresować smoka". Największą atrakcją były jednak turbulencje. Mawiają, że im mniej wiesz, tym lepiej śpisz - nie pozostaje nic, jak tylko całkowicie się zgodzić - mając wiedzę o konsekwencjach turbulencji i jednocześnie widząc, jak dzielny Wielki Stalowy Ptak macha skrzydłami żałowałem, że nie naćpałem się czymś przed startem tak, by obudzić się na lotnisku u celu.

W każdym razie po lądowaniu z ulgą uświadomiłem sobie, że nie muszę wsiadać do tego ustrojstwa przez najbliższy czas (jednocześnie przerażeniem napawa mnie fakt, że moi rodzice będą lecieć do mnie tym samym samolotem - kiepski to sposób na zostanie sierotą, prawda?). Jednak perspektywa zostania ofiarą katastrofy lotniczej była tylko miłą przygrywką do tego, co miało stać się potem na lotnisku. po odstaniu w kolejce jakiejś godziny, przyszła wreszcie pora na spotkanie z pogranicznikiem. Pan pogranicznik był dla mnie bardzo miły do momentu, gdy dowiedział się, że nie mam formularza I-20. Tutaj winny jestem kilka słów wyjaśnienia, czym ów formularz jest. Otóż jest to dokument ważniejszy - jak się okazuje - niż wiza studencka, a także paszport, w którym owa wiza się znajduje razem wzięte. Jest on także kluczowy dla uzyskania samej wizy. Biorąc pod uwagę, że wizę mam, a formularza nie, zasadnym jest pytanie, jak to możliwe?

Otóż, bardzo prosto - po skompletowaniu niezbędnych dokumentów (zaświadczenia o zarobkach ojca, kilku papierów zawierających te same rubryczki, etc. dziwię się, że zapomnieli o dowodzie na aryjskie pochodzenie, ale to moje szczęście) i wysłaniu ich do Szkoły Prawa, formularz przyszedł do mnie pocztą. Z formularzem w łapie, a także z paroma innymi drukami, poszedłem sobie ładnie do konsulatu, gdzie przeszedłem wyczerpujący wywiad z amerykańskim urzędnikiem. Całe 3 minuty mnie maglował, skubany ;> Potem zabrali mi paszport, który mieli odesłać - wraz z wizą - via DHL do mnie do domu. Paszport przyszedł, wiza jest - pełnia szczęścia, normalnie.

No, nie do końca, jak się okazuje. Otóż I-20 (po tutejszemu: aj tłenty) powinien był być wbity zszywkami do paszportu. A nie był. O tym, że będzie mi potrzebny do czegokolwiek, oprócz uzyskania wizy dowiedziałem się na lotnisku O'Hare w Chicago. Po spędzeniu kolejnych 45 minut w kanciapie pograniczników i kilku rozmowach wpuścili mnie warunkowo do 30 lipca, pod warunkiem przesłania I-20 i dwóch innych jeszcze kwitów, które dostałem, na odpowiedni adres. Po upewnieniu się, że I-20 nie wala się gdzieś po domu (Przypomnij sobie: NA PEWNO go nie wyrzuciłeś?), było pewne, że gdzieś go wcięło. Szybko znalazł się winny - ojciec, zadzwoniwszy do konsulatu w Krakowie dowiedział się, że formularz musiał posiać DHL. Jestem człowiekiem z natury ufnym, ale taka bzdura to już przegięcie - jeśli idzie o Pocztę Polską - OK, zgadzam się, tu wszystko jest możliwe. Ale w ludzi z DHL otwierających przesyłki nad czajnikiem nawet ja nie uwierzę. Nie zmienia to w sumie nic, bo w konsulacie twierdzą, że mojego I-20 nie ma. Zapewne, gdy dzielny personel zorientował się, że go nie wysłał wpadł w popłoch i uczynił rzecz najprostszą - zaprosił formularz na zwiedzanie wnętrza niszczarki. Niestety, wiedza ta nijak mi nie pomaga. Na domiar, z powodów niezależnych ode mnie, a zależnych od uczelni (a to biuro międzynarodowe akurat 15 lipca było zamknięte, a w piątek dowiedziałem, się, że rozumieją mój ból, ale nie mogą mi pomóc, bo osoba odpowiedzialna za prawników nie jest u nich w Evanston, a w samym Chicago, konkretnie dwie przecznice od mego lokum, za to na pociechę powiedzieli mi, że jest tylko w środy), I-20 uzyskałem dopiero 21 lipca. Tego samego dnia, za drobną opłatą $60 wysłałem ją via UPS do Waszyngtonu tak, żeby dostali go na 22 - ego rano. Tracking pokazuje mi, że przesyłkę niby doręczono, ale jest na security i cholera wie, kiedy będzie. Trochę mnie to, przyznam szczerze, niepokoi - amerykańska policja imigracyjna to nie są ludzie, którzy przychodzą do ciebie po to, żeby poczęstować cię cukierkami. Jutro wybiorę się chyba do tutejszego Immigration Office. Ponoć jak się przyjdzie przed 7.00, to można wejść jeszcze tego samego dnia.

Jutro napiszę, jak się to skończyło i jak wyglądały moje inne przygody.

sobota, 24 lipca 2010

Inauguracja

Nie lubię tego momentu. Pusta karta patrzy na mnie z wyrzutem. "Może byś coś napisał, he? Wstyd trochę tak puste miejsce zostawić..." Nie sposób nie przyznać racji.

Już od tygodnia siedzę w Chicago. Jestem cholernie daleko od domu i wiem, że spędzę tu przynajmniej rok. Pomyślałem więc, że założę bloga, by moi przyjaciele i znajomi nie stracili ze mną kontaktu. W chwili przypływu anormalnie dobrego samopoczucia pomyślałem, że kogoś będzie to interesować. Jeśli interesuje Cię, co u mnie ciekawego, witaj- to dla Ciebie piszę.

Nie wiem, co jeszcze tu napisać. Sądzę, że koncepcja bloga pojawi się w trakcie pisania.

Póki co możecie komentować sztampową oprawę graficzną - blogger nie daje za dużo wyboru co do tła, a szkoda.