sobota, 31 lipca 2010

Chicago - życie nocne. Część I.

/W tle gra Digitalism - "Idealistic", przede mną kieliszek czerwonego wina "Mały pingwinek - Shiraz". Muszę przyznać, że jak na $7,99 za butelkę jest wprost wyśmienite i chyba nawiążę z pingwinkiem bardziej zażyłą znajomość/

Dzisiaj postanowiłem wybrać się w poszukiwaniu jakiegoś surogatu Łubu Dubu. Dla tych, którzy nie wiedzą - jest to jedna z krakowskich tancbud. Konkretnie - moja ulubiona. Można tam potańczyć przy niezłej muzyce z lat 80. i czasami dość konkretnym indie. Miejsce przypomina nieco squot, co jest dodatkowym atutem. Jednym słowem - jak ktoś lubi retro disco, nieco dekadencji i fajne małolaty, trafił odpowiednio.

Niestety, miejsce takie trafia się rzadko i o ile pewny jestem, że takowe pojawi się we Wrocławiu (bo ja je założę), to trudno znaleźć jakiś jego odpowiednik. Niemniej jednak, spróbowałem. Oto krótka relacja owej próby.

Po spytaniu wujka Google'a o miejsce, gdzie można potańczyć do muzyki z lat 80. jako jedno z pierwszych wyskoczyło miejsce o nazwie Hangy Uppe. Jako że nie mam nic lepszego do roboty, a współstudenci nie odpowiadali na telefony (późniejsza pobieżna obserwacja Facebooka wykazała, że najprawdopodobniej robią to, co studenci umieją najlepiej, czyli siedzą u kogoś na mieszkaniu i chleją), wybrałem się samotnie w miasto.
O Nowym Jorku mówi się, że nigdy nie śpi, ale Chicago chyba też nie zażywa zanadto snu, ponieważ mimo niewczesnej już pory (22.30) całkiem sporo ludzi włóczyło się po ulicach, a kiedy wracałem po 24.00 także było ich niemało. Na miejsce dotarłem koiło 23.20. Uważny czytelnik wnet spostrzeże, że w takim razie spędziłem tam coś koło 30 minut. I będzie miał absolutną rację.

Miejsce okazało się odbiegać od moich wyobrażeń. O ile w Łubu Dubu byłem jednym ze starszych bywalców, gdyż większość stanowili uczęszczający do okolicznych liceów hipsterzy, tak tutaj poczułem się, jakbym nagle znalazł się na potańcówce u cioci. Na dodatek - z kiepską muzyką. Na dole Jacksons' Five, na górze Ke$ha. Dla tych szczęśliwców, któzry nie wiedzą co to, umieszczam linka: http://www.youtube.com/watch?v=iP6XpLQM2Cs. Oglądacie na własną odpowiedzialność. O ile starać się będę o jako taką estetykę tego bloga, to ten utwór umieszczam w charakterze poglądowym. Nie ponoszę odpowiedzialności za szkody poczynione na dobrym smaku i guście osób, które okażą się wystarczająco twarde, by to obejrzeć.

O ile sam utwór może zmęczyć, to widok osób starszych ode mnie na oko dwa razy (oznacza to kiepsko zakonserwowane 40+, ponieważ na oko mam 19 lat ;) ) wystarczy, by zwątpić.

Zwątpiwszy zszedłem na dół, gdzie wypiwszy dwa kiepskie piwa i Jamesona na lodzie (który to jameson razem z wspomnianym tu pingiwnkiem raczył był uratować dzisiejszy wieczór) stałem sie obiektem zalotów jakiejś Amerykanki. Nie było najgorzej, bo w sumie nawet ładna była, ale... Wiedziałem, że Amerykanki bywają szybkie, ale nie wiedziałem, że aż tak. Szczerze mówiąc, będąc jeszcze w miarę trzeźwym poczułem się jakoś dziwnie, gdy niewiasta owa owijała się wokół mnie. Szczęśliwie, szybko zwróciła swą uwagę ku komu innemu, co dało mi szansę na ucieczkę.

Podsumowując, jeśli będę w Chicago jeszcze 15 lat, to pewnie w końcu zacznę tam bywać. To tego czasu - poszukam czegoś innego. Zapytawszy samego siebie, co na moim miejscu zrobiłby porucznik Bonkres, przygotowałem się mentalnie na wyprawę do Smart Baru. Relacja wkrótce.

2 komentarze:

  1. Bo tam brak Winorośli z klasą:) A w tym lokalu chyba w ogóle brak klasy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Brak Winorośli to jedno, a zmanierowanie i rozpieszczenie przez miejsce jakby dla mnie uszyte to drugie.

    Ale ja się nie poddam. Znajdę tu jakieś fajne miejsce, czy tego chce, czy nie ;>

    OdpowiedzUsuń