poniedziałek, 21 lutego 2011

Chicago by night

Wczoraj wzięło mnie na wieczorny spacer z aparatem. Zmarnowałem wprawdzie kilka dni słonecznej pogody, ale Chicago w deszczu też wygląda interesująco.

Budynek CNBC



Budynek Wrigleya (tego od gumy; Wrilgey ma tu jeszcze spory stadion basebalowy w dzielnicy zwanej od niego Wrigleyfield).

sobota, 19 lutego 2011

Beauty*2

Ten wpis to właściwie aneks do poprzedniego. Moi wspaniali koledzy właśnie się gdzieś bawią na imprezie, o której zapomnieli mnie poinformować. Wczoraj na piwie z Jewgiennijem zastanawialiśmy się gdzie to znowu bawią się nasi mili koledzy. Właściwie to mnie ta sytuacja nie dziwi. Nie denerwuje. Nie smuci. Ot, takie pogodzenie z losem. Właściwie to na swój sposób się cieszę: amerykańskie knajpy są wszystkie co do jednej beznadziejne. Amerykanie najwidoczniej nie rozróżniają baru od disco, efektem czego jest cholerny hałas, który może i nie przeszkadzałby mi na dyskotece, ale jak do ciężkiej cholery można w akich warunkach rozmawiać? No, a cóż innego poza rozmową można robić w miejscu bez parkietu? Piwo mogę pić w domu, słuchając przy tym muzyki, jaką lubię, a nie tego cholernego rapu, którego mam po dziurki w uszach. ak, ja wiem, ja rozumiem, wiem, że nie każdemu Bozia dała gust, ale ile można puszczać wciąż to samo? Powiem szczerze: z drobnymi wyjątkami* nienawidzę rapu. Soulu i r'n'b nienawidzę bez wyjątku. W Polsce zawsze można znaleźć jakieś miejsce, gdzie czasem puszczą Depechów czy jakiś zatęchły loch, gdzie można posłuchać rocka i napić się podłego piwa (i tak chrzczony Bartek z Madnessa jest niebo lepszy od butelkowanej uryny typu budweiser; swoją drogą, wiecie, że tutaj są także piwa w wersji light? To znaczy, że są fabrycznie ochrzczone).Oczywiście to stękanie jest odtwarzane stanowczo zbyt głośno, co jeszcze bardziej zwiększa jego inwazyjność. Może i USA to kraj wielkich możliwości. Ale też kraj największej nijakości, jaką w życiu widziałem (Żenia potwierdza to spostrzeżenie). Szczerze mówiąc, jeśli miałbym tu mieszkać do końca życia, to chyba bym sobie po żyłach kozikiem przeleciał.

Swoją drogą, w tych jakże wrogich normalnym ludziom warunkach wróciło do mnie moje marzenie. Sądzę, że nie jest ono niczym nadzwyczajnym. Chciałbym knajpę. Pal licho, czy miałbym ją sam zakłądać, czy ktoś byłby łaskaw zrobić to za mnie. Chciałbym miejsca, do którego mógłbym przychodzić, żeby bawić się z podobnymi sobie dziwakami. Miałaby wystrój w stylu art deco, spory parkiet i puszczałaby mix nowej fali i synthpopu z indie, szeroko rozumianym electro (od Ladytron przez Royksopp po Deadmau5'a i Justice). Najfajniej byłoby, gdyby znajdowała się w byłym mieszkaniu w kamienicy, jak knajpy na Wielopolu. Najbliższa ideału, jeśli idzie o wystrój jest wrocławska Bezsenność. Jednak ma ona całkowicie zaburzone proporcje, za mały parkiet i kiepską muzykę. Obawiam się, że żeby znaleźć takie miejsce musiałbym sam ja założyć, a to jest biznes ciężki i niewdzięczny.

Bawi mnie to, jak na rozpoczęciu roku akademickiego (były już - też zabawna historia) rektor mówił nam, jak to te studia mają nam umożliwić networking (modne ostatnio słowo). Networking, taka jego mać! Z kim, do cholery? Z pieprzonymi Latynosami, dla któych każdy, kto nie mówi po hiszpańsku nie istnieje? Dodatkową atrakcją jest to, że nienawidzę tego jezyka - wku...a mnie w nim wszystko: od mamroczącego brzmienia po idiotyczną modę: co druga panienka, która nie ma za diabła czarnego pojęcia, co się na świecie dzieje paplała swego czasu, jaki to fajny język i jakie to kraje hiszpańskojęzyczne zaczepiste. I tak do porzygu. Niezrozumiałe to jest dla mnie, ale wszystko to rzecz gustu. A mój jest przynajmniej osobliwy.

W każdym razie, zamiast się gdzieś bawić, siedzę w mieszkaniu, słucham Royksopp, piję wino i piszę cholernego bloga,. którego nikt nie czyta. Cholerne zesłanie.


PS. Taki malutki dodatek:
Byłem ja sobie niedawno w spożywczaku, podszedłem do stoiska z prasą, rzucić okiem, czy nie ma już nowego Playboya (dobre wywiady mają i niezłe artykuły). Nie było oczywiście, bo to złe, gorszące i w ogóle fe. Ale za to przy każdej kasie jest od cholery różnego typy brukowców, w których najpierw pismaki się onanizowały tym, że ponoć Michael Douglas ma raka i umiera, potem tym, że Clinton ma Parkinsona, raka i umiera, a teraz pokazują Liz Taylor z maską tlenową (i anonsem, że umiera, rzecz jasna). Oprócz tego standardowo można się dowiedzieć: kto się z kim puszcza, kto z kim się rozwodzi, kto ma dziecko i oblukać wielkie dupsko niejakiej Kim Kardashian (kto to w ogóle jest?).

Ale co mnie w tym wszystkim wkurza? Ano ta kosmiczna hipokryzja, że nie można sprzedawać gazety, gdzie oprócz niezłych wywiadów i dość rzeczowych artykułów jest kilka softcore'owych zdjęć roznegliżowanych panienek, ale jaranie się czyimiś osobistymi sprawami i sprzedawanie plot jest już najzupełniej w porządku.



PS.2 Zmieniłem znów szatę graficzna na taką, która przedstawia moją wątpliwej urody powierzchnowność. Na szczęście cztery lata temu przyjaciel zrobił mi kilka zdjęć, a że rękę ma dobrą, to wyszły całkiem przyzwoicie. Poza tym w moim wypadku występuje syndrom Doriana Greya, tj. nie starzeję się i cały czas wyglądam tak samo, zdjęcie jest więc jak najbardziej aktualne.












*Fisz, l.u.c. i O.S.T.R. są tymi wyjątkami na tle hiphopolo czy "gangsterów" za trzy grosze typu Firma.

Never let me down again

Chyba już wszyscy trzej Czytelnicy zorientowali się, że zabrakło mi inwencji do wymyślania tytułów, więc w zamian walę bez żenady tytuły piosenek z mojej playlisty. A teraz do rzeczy. Dzisiaj będą smęty. Nie to, żeby było to na tym blogu coś nowego, jednak niżej będę pisał o życiu, czyli w sumie nic ciekawego.

Byłem właśnie na piwie z Jewgiennijem, ponarzekaliśmy na nasz parszywy los wyrzutków na brzydkie Amerykanki i głupich Amerykanów. Czyli norma. Od jakiegoś czasu uśswiadamiam sobie, jak tęsknię za Krakowem. To o tyle zabawne, że pierwszy rok tam był dla mnie dość ciężki i widziałem głównie jego wady. Ba, nadal widzę, i to jak! Ale jednak przez prawie sześć lat mieszkania tam jakoś się z tym miastem zrosłem, zostawiłem tam kawałek mojej duszy (o ile jako ateista mam takową). Jak śpiewał kiedyś mądrze Jacek Kleyff, a powtórzył po nim Kuba Sienkiewicz, nie fetysz granic mnie tu trzyma, lecz miejsca i w tych miejscach przyjaźń.To były najlepsze lata mojego życia i chyba uświadamiam sobie, że to już nie wróci i boleśnie czuję, jak bardzo je przepieprzyłem - tyle można było robić, w tyle miejsc pojechać, tylu ludzi poznać...

Wspomnienia są o tyle żywsze, że znalazłem się na jakiejś cholernej pustynii. Jak kiedyś mówiłem znajomemu, bylejakie knajpy, w których gra się bylejaką muzykę dla bylejakich ludzi. Wczoraj jednak przebrała się miarka: tak się złożyło, że ostatni Bar Review to było karaoke. Leciały różne rzeczy (ja sam zasłynąłem brawurowym - jak chciałbym wierzyć - wykonaniem Paranoid Black Sabbath; na szczęście kolega David raczył był mi pomóc). Ale co innego mnie uderzyło: w pewnym momencie ktoś zażyczył sobie Enjoy the Silence Depeszów. I nagle parkiet się wyludnił, ludzie się rozeszli. Wtedy uświadomiłem sobie, że choćby płacili mi krocie, nigdy nie osiedlę się w tym kraju. Po prostu nie mam z tymi ludźmi nic wspólnego.

Zastanawiam się też nad swoją przyszłością. Prawdopodobnie czeka mnie przeprowadzka do Warszawy. Na pewno z wszystkich moich zmian miejsc zamieszkania ta będzie najmniej bolesna, bo w Warszawie mam sporo znajomych i kilkoro przyjaciół (których część - o, ironio! - niebawem przeprowadzi się na Dolny Śląsk), niemniej jednak znów czeka mnie oswajanie i wrastanie w nowe miejsce. Kiedy wracałem z sylwestra, widząc z okna pociągu Wawel, uświadomiłem sobie, że jednak pokochałem Kraków jakimś sobie właściwym pokrętnym i gorzkawym sposobem.

Nie przywiązuję się do miejsc. A przynajmniej nie do miejsc jako takich. Jednak z pewnymi miejscami wiążą się wspomnienia, emocje, ludzie, z którymi tam byłem. Wielopole, Jazz Rock, nawet cholerny Karp, trzepak przy którymś z krakowskich liceów, park na Krowodrzy i pite po nielegalu piwo, rozmowy do późna... Od cholery tego., I ta pieprzona świadomość, że można było więcej, że można było lepiej, że ten rozdział się powoli kończy i że do niego nie wrócę. Że nie ustawimy się na jednego gdzieś w bramie, bo dziewczyna (narzeczona/żona), bo szef, bo nie mieszkamy już w jednym mieście, bo padam na pysk po pracy, bo...

A najgorsze jest to, że jestem jednym z bardzo niewielu, którzy tak to widzą. Dla większości wszystko dzieje się normalnie, jak trzeba, nic się nie zmieniło. A zmienia się wszystko i jeśli tylko zamknę oczy i wystarczająco się skupię, widzę jak pojawiają się na dole napisy końcowe. Na szczęście kilkoro ludzi wciąż pokazuje mi, że można dalej żyć, nie rezygnując ze swoich pasji i sposobu na życie. I tego trzeba się trzymać.

niedziela, 13 lutego 2011

Song 2

Miniony tydzień był dość intensywny. Wczoraj mieliśmy Global Village. To takie uczelniane święto: studenci przygotowują stoły z jedzeniem i piciem ze swych rodzinnych stron. Nas była w sumie trójka, więc roboty od groma. Dwa dni z rzędu gotowałem bigos do 2.00, a trzeciego dnia lepiłem pierogi (osobisty sukces: rozwalił się tylko jeden). A i tak hitem wieczoru okazała się żołądkowa: 2 litry poszły!

Zaraz po Global Village udałem się na pożegnalną imprezę Kasi i Michała. Poznałem ich na Job Fair w Nowym Jorku, zaprzyjaźniliśmy się i dlatego przyszedłem ich pożegnać. Impreza się troszkę przeciągnęła i poszedłem spać po 4.00. Z racji skumulowanego zmęczenia spałem do 15.30.

Dzisiaj z kolei lądowałem na urodzinach koleżanki z Indii. Było nawet lepiej, niż z początku przypuszczałem. Knajpa standardowa (chociaż puścili przez chwilę Deadmau5'a, Daft Punk i Darude), z racji lokacji udzie byli młodsi i było nawet na czym oko zawiesić. Kiedy DJ raczył zagrać kawałek Deadmau5'a, ruszyłem w tany, co okazało się błędem, bo zwróciłem na siebie uwagę dwóch najbrzydszych dziewczyn na całej sali i musiałem się sporą część wieczoru od nich opędzać.

Co mnie drażni to to, że za domyślną muzykę do tańczenia uważa się rap i r'n'b. Czyli nic ciekawego. Niech mi ktokolwiek powie, czym poszczególne kawałki r'n'b, rapu czy innego soulu się od siebie różnią? Jak dla mnie - niczym. Utożsamia to dla mnie muzyczną miałkość. Nie to, żeby New Wave była czymś nadzwyczajnym, ale słuchając Depeche Mode jednak słyszę. Do tego mam wrażenie, że kluby w Stanach i w Polsce mają inne przeznaczenie. Parafrazując Porucznika Jaszczura, iść do klubu poznać kogoś fajnego to jak iść do rzeźni na dyskurs filozoficzny. Wiem, że poderwanie laski w klubie to żadna sztuka, tylko ja jestem pierdoła, niemniej jednak w Krakowie wygląda to bez porównania lepiej. Kwestia estetyki - Polki sprawiają wrażenie, że przyszły tam tańczyć, a nie się kurwić; Amerykanki - odwrotnie.

Ciekaw jestem, jak będzie wyglądała szkolna impreza z okazji, że walentynki. Nie mam wielkich złudzeń. Ale mam w szafce 0,7 żoładkowej, więc się szczególnie tym nie martwię.

sobota, 5 lutego 2011

This corrosion

Zacznę wprost - nie wiem,. po co morduję się z tym blogiem, usiłuję raz na jakiś czas nadać memu bełkotowi mniej lub bardziej cywilizowaną formę, na przykład podejmując się heroicznych prób oczyszczenia mego strumienia świadomości z wulgaryzmów (wiecie, jaka to tytaniczna praca?!). I po co to wszystko? Żeby się czuć jak literat Kobuszewski*

Niemniej dalej będę skażał Internet mymi wypocinami, niezależnie od tego, czy ktokolwiek przeczyta je, czy nie.

Przed godziną wróciłem z pańszczyzny. Czymże jest pańszczyzna? To tzw. service hours, czyli 15 godzin wolontariatu które muszę odbyć, żeby ukończyć studia. Nie wiem, ile trzeba myśleć, żeby wpaść na tak absosfmerfnie chujowy pomysł, niemniej komuś się udało. Tak więc raz zapieprzałem po połowie śródmieścia Chicago (a rozległe to ono jest, nie powiem), nie wiadomo po co**, teraz za to szorowałem w lumpeksie. Lumpeks ów był czymś na kształt gejowskiej Armii Zbawienia, gdzie robiłem przy ciuchach - wieszałem, zbierałem, wieszałem... I tak przez 2,5 godziny. Pozostałe 30 minut poświęciłem na sprawdzenie, czy wystawione na sprzedaż CD znajdują się w swoich pudełkach. Co zabawniejsze, ja - pochodzący z kraju, gdzie zaufanie do bliźniego szacowane jest w kategoriach ujemnych, a idea wolontariatu jest traktowana jako niegroźne zaburzenie osobowości i upośledzenie instynktu samozachowawczego - traktowałem sprawę poważniej, niż Amerykanki (notabene szpetne jak noc listopadowa, spasione, a na dodatek odziane w obcisłe jeansy.

Na domiar złego, gdy udałem się do pobliskiego pubu na zasłużonego burgera i piwo, okazało się, że jest to knajpa gay friendly**. Nie to, żebym miał nic przeciwko, zdarzało mi się chadzać do krakowskiego Kitschu, niemniej tam mogłem się przygotować psychicznie, a poza tym jakoś nikt mnie nie dotykał (a ja nienawidzę, jak obcy ludzie mnie dotykają). Niemniej udało mi się wymyślić przekonującą legendę i opuścić pole bitwy w zorganizowanym pośpiechu, nie wykazując przy tym (mam nadzieję) objawów paniki.

Żeby mi już w ogóle nie było za wesoło, mili rodacy***, których poznałem na wystawie psów tydzień temu wczoraj zachlali pałę, więc zamiast uderzać w miasto, umówiłem się z nimi na oglądanie Super Bowl. Wnikliwi czytelnicy wiedzą, co sądzę o transmisjach sportowych. Mniej wnikliwych informuję, że ich nie znoszę - chyba już transmisja obrad Sejmu jest bardziej interesująca od dowolnego meczu/zawodów w dowolnej dyscyplinie. Generalnie, nie wzbudza to we mnie żadnych emocji. No, ale jak dla towarzystwa dał się Cygan powiesić...
Pocieszam się, że od wczoraj niemiłosiernie napieprzają mnie plery, to i tak na parkiecie nie byłoby ze mnie zbytniego pożytku****.

Ech, tęsknię za Krakowem i za jego knajpami...

* Książka życzeń i zażaleń.
** Jednak burgery i piwo - klasa!
*** Mówię to - wyjątkowo - bez przekąsu; to naprawdę fajni ludzie.
**** tj. byłby, ale następnego dnia moje plecy ogłosiłyby strajk okupacyjny i dopiero by mnie złamało.