sobota, 5 lutego 2011

This corrosion

Zacznę wprost - nie wiem,. po co morduję się z tym blogiem, usiłuję raz na jakiś czas nadać memu bełkotowi mniej lub bardziej cywilizowaną formę, na przykład podejmując się heroicznych prób oczyszczenia mego strumienia świadomości z wulgaryzmów (wiecie, jaka to tytaniczna praca?!). I po co to wszystko? Żeby się czuć jak literat Kobuszewski*

Niemniej dalej będę skażał Internet mymi wypocinami, niezależnie od tego, czy ktokolwiek przeczyta je, czy nie.

Przed godziną wróciłem z pańszczyzny. Czymże jest pańszczyzna? To tzw. service hours, czyli 15 godzin wolontariatu które muszę odbyć, żeby ukończyć studia. Nie wiem, ile trzeba myśleć, żeby wpaść na tak absosfmerfnie chujowy pomysł, niemniej komuś się udało. Tak więc raz zapieprzałem po połowie śródmieścia Chicago (a rozległe to ono jest, nie powiem), nie wiadomo po co**, teraz za to szorowałem w lumpeksie. Lumpeks ów był czymś na kształt gejowskiej Armii Zbawienia, gdzie robiłem przy ciuchach - wieszałem, zbierałem, wieszałem... I tak przez 2,5 godziny. Pozostałe 30 minut poświęciłem na sprawdzenie, czy wystawione na sprzedaż CD znajdują się w swoich pudełkach. Co zabawniejsze, ja - pochodzący z kraju, gdzie zaufanie do bliźniego szacowane jest w kategoriach ujemnych, a idea wolontariatu jest traktowana jako niegroźne zaburzenie osobowości i upośledzenie instynktu samozachowawczego - traktowałem sprawę poważniej, niż Amerykanki (notabene szpetne jak noc listopadowa, spasione, a na dodatek odziane w obcisłe jeansy.

Na domiar złego, gdy udałem się do pobliskiego pubu na zasłużonego burgera i piwo, okazało się, że jest to knajpa gay friendly**. Nie to, żebym miał nic przeciwko, zdarzało mi się chadzać do krakowskiego Kitschu, niemniej tam mogłem się przygotować psychicznie, a poza tym jakoś nikt mnie nie dotykał (a ja nienawidzę, jak obcy ludzie mnie dotykają). Niemniej udało mi się wymyślić przekonującą legendę i opuścić pole bitwy w zorganizowanym pośpiechu, nie wykazując przy tym (mam nadzieję) objawów paniki.

Żeby mi już w ogóle nie było za wesoło, mili rodacy***, których poznałem na wystawie psów tydzień temu wczoraj zachlali pałę, więc zamiast uderzać w miasto, umówiłem się z nimi na oglądanie Super Bowl. Wnikliwi czytelnicy wiedzą, co sądzę o transmisjach sportowych. Mniej wnikliwych informuję, że ich nie znoszę - chyba już transmisja obrad Sejmu jest bardziej interesująca od dowolnego meczu/zawodów w dowolnej dyscyplinie. Generalnie, nie wzbudza to we mnie żadnych emocji. No, ale jak dla towarzystwa dał się Cygan powiesić...
Pocieszam się, że od wczoraj niemiłosiernie napieprzają mnie plery, to i tak na parkiecie nie byłoby ze mnie zbytniego pożytku****.

Ech, tęsknię za Krakowem i za jego knajpami...

* Książka życzeń i zażaleń.
** Jednak burgery i piwo - klasa!
*** Mówię to - wyjątkowo - bez przekąsu; to naprawdę fajni ludzie.
**** tj. byłby, ale następnego dnia moje plecy ogłosiłyby strajk okupacyjny i dopiero by mnie złamało.

2 komentarze:

  1. Co do przymusowego "wolontariatu" to u nas już to było, ale za komuny, nazwy oficjalnej przepomniałam, mam zaćmienie. W każdym razie moi rodziciele na studiach obznajmiali się z klasą robotniczą budując szkołę i karczując las. W każdym razie mama nauczyła się tam wypędzać diabła z butelki po wódce.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mama mi opowiadała, że na praktykach zerowych (tak się to ponoć zwało) wylądowała w jakimś zakładzie produkującym mączkę rybną i że było to doświadczenie traumatyczne.

    Ja muszę wyrobić jeszcze 10 godzin, przy czym 7 wyrobię w kwietniu, bo jest service day czy jakaś inna pierdoła saska przewidziana dla tych, co się nie wyrabiają ;-P:

    OdpowiedzUsuń