sobota, 19 lutego 2011

Never let me down again

Chyba już wszyscy trzej Czytelnicy zorientowali się, że zabrakło mi inwencji do wymyślania tytułów, więc w zamian walę bez żenady tytuły piosenek z mojej playlisty. A teraz do rzeczy. Dzisiaj będą smęty. Nie to, żeby było to na tym blogu coś nowego, jednak niżej będę pisał o życiu, czyli w sumie nic ciekawego.

Byłem właśnie na piwie z Jewgiennijem, ponarzekaliśmy na nasz parszywy los wyrzutków na brzydkie Amerykanki i głupich Amerykanów. Czyli norma. Od jakiegoś czasu uśswiadamiam sobie, jak tęsknię za Krakowem. To o tyle zabawne, że pierwszy rok tam był dla mnie dość ciężki i widziałem głównie jego wady. Ba, nadal widzę, i to jak! Ale jednak przez prawie sześć lat mieszkania tam jakoś się z tym miastem zrosłem, zostawiłem tam kawałek mojej duszy (o ile jako ateista mam takową). Jak śpiewał kiedyś mądrze Jacek Kleyff, a powtórzył po nim Kuba Sienkiewicz, nie fetysz granic mnie tu trzyma, lecz miejsca i w tych miejscach przyjaźń.To były najlepsze lata mojego życia i chyba uświadamiam sobie, że to już nie wróci i boleśnie czuję, jak bardzo je przepieprzyłem - tyle można było robić, w tyle miejsc pojechać, tylu ludzi poznać...

Wspomnienia są o tyle żywsze, że znalazłem się na jakiejś cholernej pustynii. Jak kiedyś mówiłem znajomemu, bylejakie knajpy, w których gra się bylejaką muzykę dla bylejakich ludzi. Wczoraj jednak przebrała się miarka: tak się złożyło, że ostatni Bar Review to było karaoke. Leciały różne rzeczy (ja sam zasłynąłem brawurowym - jak chciałbym wierzyć - wykonaniem Paranoid Black Sabbath; na szczęście kolega David raczył był mi pomóc). Ale co innego mnie uderzyło: w pewnym momencie ktoś zażyczył sobie Enjoy the Silence Depeszów. I nagle parkiet się wyludnił, ludzie się rozeszli. Wtedy uświadomiłem sobie, że choćby płacili mi krocie, nigdy nie osiedlę się w tym kraju. Po prostu nie mam z tymi ludźmi nic wspólnego.

Zastanawiam się też nad swoją przyszłością. Prawdopodobnie czeka mnie przeprowadzka do Warszawy. Na pewno z wszystkich moich zmian miejsc zamieszkania ta będzie najmniej bolesna, bo w Warszawie mam sporo znajomych i kilkoro przyjaciół (których część - o, ironio! - niebawem przeprowadzi się na Dolny Śląsk), niemniej jednak znów czeka mnie oswajanie i wrastanie w nowe miejsce. Kiedy wracałem z sylwestra, widząc z okna pociągu Wawel, uświadomiłem sobie, że jednak pokochałem Kraków jakimś sobie właściwym pokrętnym i gorzkawym sposobem.

Nie przywiązuję się do miejsc. A przynajmniej nie do miejsc jako takich. Jednak z pewnymi miejscami wiążą się wspomnienia, emocje, ludzie, z którymi tam byłem. Wielopole, Jazz Rock, nawet cholerny Karp, trzepak przy którymś z krakowskich liceów, park na Krowodrzy i pite po nielegalu piwo, rozmowy do późna... Od cholery tego., I ta pieprzona świadomość, że można było więcej, że można było lepiej, że ten rozdział się powoli kończy i że do niego nie wrócę. Że nie ustawimy się na jednego gdzieś w bramie, bo dziewczyna (narzeczona/żona), bo szef, bo nie mieszkamy już w jednym mieście, bo padam na pysk po pracy, bo...

A najgorsze jest to, że jestem jednym z bardzo niewielu, którzy tak to widzą. Dla większości wszystko dzieje się normalnie, jak trzeba, nic się nie zmieniło. A zmienia się wszystko i jeśli tylko zamknę oczy i wystarczająco się skupię, widzę jak pojawiają się na dole napisy końcowe. Na szczęście kilkoro ludzi wciąż pokazuje mi, że można dalej żyć, nie rezygnując ze swoich pasji i sposobu na życie. I tego trzeba się trzymać.

3 komentarze:

  1. spoko, do Jazza ja zawsze moge, żeby podwyższyć średnią wieku :D
    warszawa od krakowa wcale nie tak daleko :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiedziałem, że na kogo, jak na Kogo, ale na Ciebie można liczyć ;->

    OdpowiedzUsuń
  3. Najbardziej żałujemy tego, czego w życiu nie zrobiliśmy. Zobacz jak żyją ludzie, nad którymi wisi widmo śmierci i ucz się od nich. Mnie to pomaga i nakręca aby żyć tak, jak chcę.

    OdpowiedzUsuń