poniedziałek, 30 lipca 2012

Jeszcze o "Fiasku"

Jakiś czas temu pisałem o mojej konfrontacji z Fiaskiem Lema. Ostatnio naszła mnie jeszcze jedna refleksja, którą chciałbym się tutaj podzielić. Właściwie to pomysł ten spadł na mnie nagle w jednej iskrze, nie zauważyłem, by ktoś go podejmował, co jest dziwne, bo nie wydaje się szczególnie odkrywczy. Jeśli wiecie coś na temat takiej interpretacji, proszę o informację. A teraz jak czytaliście lub nie interesuje Was fabuła, życzę miłej lektury. Pozostali wkraczają do świata spoilerów. Zostaliście ostrzeżeni.

Fiasko, jak wiemy, opowiada o niemożliwości kontaktu z obcą cywilizacją. Widzimy ją z góry, widzimy wytwory jej działań, wchodzimy w nią nawet w pewne interakcje, ale mimo wszystko jest ona dla nas nieznana, możemy jedynie spekulować na temat jej motywów. Fiasko to książka pesymistyczna, której autor gorzko zauważa, że nawet jeśli tego upragnionego obcego spotkamy, to możemy nie być w stanie się z nim nijak porozumieć. Podobną konkluzję ma Solaris. Niemniej w Fiasku bardziej widać usilne próby kontaktu i spekulacje na temat możliwych przyczyn niechęci nawiązania go ze strony Kwintan.

Science fiction to jedno, ale czy nie uważacie, że równie dobrze może się to odnosić do relacji międzyludzkich? Wiemy o innej osobie tylko to, co ona o sobie powie, a i to nie zawsze. Widzimy jej działania, ale nie znamy - i nigdy nie poznamy - motywów jej działania. Możemy tylko spekulować, czemu ktoś zachował się tak, a nie inaczej, są to jednak tylko spekulacje.

Przy takim odczytaniu, książka staje się jeszcze bardziej pesymistyczna. Bo jak mamy niby nawiązać kontakt z Nieznanym, skoro nie potrafimy nawiązać go sami ze sobą? Zawsze będziemy spekulować, rozstrząsać motywy, doszukiwać się takich lub innych interpretacji. W tym wypadku można byłoby doszukiwać się w załodze Hermesa odpowiedników składowych ludzkiej psychiki. Przy takiej interpretacji mógłbym zaryzykować, że Tempe to ego, a Arago to superego; sądzę jeszcze, że drugi pilot uosabia strach i agresję. Co do pozostałych członków, nie wiem, musiałbym jeszcze raz przeczytać książkę.

Dodatkowa konkluzja jest taka, że mam ochotę na coś lżejszego. Czeka już C. G. Jung.

PS. Jednak ktoś przedtem problem poruszył.

poniedziałek, 23 lipca 2012

Refleksja na dziś: być na jednbym ślubie, to jak być na wszystkich.

Nie rozumiem, czemu w kościele rzymskokatolickim ślub musi być połączony z pełnowymiarową mszą? Jest niesamowicie sztampowo - albo Pieśń nad Pieśniami, albo kana galilejska. Później kazanie o życiu małżeńskim, miłości i innych pierdołach podszyte nakazem, aby para młoda możliwie jak najszybciej (tj. w 9 miesięcy po ślubie, wszak seksu prze ślubem w naszej katolickiej ojczyźnie nie uprawia się) uszczęśliwiła świat potomstwem. Ideałem byłaby, rzecz jasna, sytuacja każdy strzał w okienko, czyli ciąża dzieciak co 9 miesięcy. W sumie nie mam nic przeciw, ktoś musi tyrać na moją emeryturę. Byle tylko ludzie wyprowadzali swoje pociechy na smyczy i w kagańcu, a najlepiej jak najdalej ode mnie.

Inny problem zasadza się na kiczu. Nikt nie odważy się przełamać nudnej, poważnej jak zatwardzenie koncepcji. Panna młoda cała na biało, wstań, siądź, wstań, siądź, wstań, klęknij, wstań, klęknij, wstań, klęknij, znak pokoju, klęknij, wstań. Ponoć stowarzyszenie racjonalistów organizuje ceremonie świeckie, ale mało popularne póki co. Do tego oczywiście konformizm społeczny i jego siła dają o sobie znać. Musi być w kościele, bo babcia, ciocia i Wuj Józef... Że w obecnych czasach ludzie na religię mają raczej wwyalone (i dobrze), to jednak ma ona monopol w sferze rytualnej (bardzo, bardzo niedobrze).

Nieodłącznym elementem ślubu jest oczywiście wesele. Co ciekawe, czytałem kiedyś (na marginesie kariery utworu słownomuzycznego Koko, koko, który w magiczny sposób połączył Polaków - dowód na to, że jednoczyć się możemy jedynie wobec sytuacji zagrożenia), że wielkie wesela z durnymi oczepinami, kretyńskimi zaśpiewkami i innym badziewiem to wynik ostatniej fali migracji ze wsi do miast, któa nastąpiła po 1989 r. Szczęśliwie tutaj obyło się bez tego typu durnych wynalazków, było sympatycznie i kulturalnie i naprawdę dobrze bym się bawił... Gdyby muzyka temu sprzyjała. No, też może nie do końca, ponieważ trudno mi się na tego typu imprezie wprowadzić w zabawowy nastrój. Jeśli idę potańczyć do klubu, to nie przejmuję się (aż tak bardzo) opinią obcych ludzi. Jak imprezuję ze znajomymi, to znamy się na tyle dobrze, by się wyluzować. Sytuacja pośrednia to koszmar - znam innych na tyle dobrze, by się przy nich nie wydurniać, a jednocześnie nie na tyle, by się wyluzować.

Chyba zacznę się zmywać z wesel po angielsku. Ze ślubów też.

czwartek, 19 lipca 2012

Expecto Patronum*

Taka mała refleksja na marginesie - jak w tym kraju może być dobrze, jeśli mamy dwóch patronów, z czego jeden był idiotą, a drugi zdrajcą?

*nie, nie czytałem żadnej książki o przygodach Harry'ego Pottera. Za stary trochę jestem.

Zgodnie z obietnicą, teraz coś o edukacji. Bryndza jest. Właściwie na tym mógłbym poprzestać. Wszystkie szczeble edukacji są wadliwe, każdy na swój własny, jednak nie mniej dolegliwy od pozostałych, sposób. Zacznę od dołu, czyli od szkolnictwa podstawowego.

Na początek małe wyjaśnienie - z racji mocno już zaawansowanego wieku, miałem przyjemność uczęszczać do 8-klasowej podstawówki (z tego miejsca ślę serdeczne podziękowania dla rodziców, że zmajstrowali mnie w porę; jakbym urodził się rok później, byłbym już gimbazą, a tak na szczęście jestem w miarę normalny). Trudno mi powiedzieć cokolwiek o podstawówce m.in. dlatego, że była dawno i była szkołą społeczną. Jedną z zalet było to, że klasy, jak i sama szkoła były niewielkie. Największą zaletą był lepszy kontakt z nauczycielami i np. możliwość dyskusji. Okazało się to niedźwiedzią przysługą w liceum, gdzie za wyrażanie własnego zdania nagrodzono mnie miernym na półrocze z polskiego.

Podstawówka to taka unitarka - urawniłowka. Przyciąć do wzorca i cześć. Indywidualność i kreatywność? Tu jest poważna instytucja i nie ma tu miejsca na takie nowomodne wynalazki. Lepiej wkuwać na blachę baaaaaaardzo potrzebne informacje, jak np. epoki geologiczne.

Potem było liceum zakończone taką dużą klasówką, szumnie nazwaną egzaminem dojrzałości lub maturą. W maturze jedna rzecz jest nad zwyczaj pożyteczna - dają kanapki i czekoladę. Mogliby to wprowadzić na innych klasówkach jak dla mnie. Pozostałych zalet nie stwierdzono.

Ogólniak to ślepa uliczka. Jak się tam wybierzesz, to musisz iśc na studia, bo i tak niczego nie umiesz. Masz baaaaardzo potrzebną wiedzę na temat jak to Mickiewicz wielkim poetą był (mimo że grafoman i kawał ch...a), więcej epok geologicznych, równania drugiego stopnia (dzięki którym straciłem wiarę, że kiedykolwiek pojmę matematykę bardziej zaawansowaną niż tabliczka mnożenia) czy bebechy komórki (takiej z jądrem i mittochondrium, a nie przenośnego telefonu - tu liceum, nie technikum*). Jedyna zaleta liceum to nauka rodzimej historii i literatury, dzięki którym stałem się nihilistą i kosmopolitą, bo zwątpiłem, że mogę mieć cokolwiek wspólnego z tymi XIX-wiecznymi debilami.

Liceum powtarza właściwie błędy podstawówki, czyli ładowanie do głów encyklopedycznej wiedzy przy jednoczesnym rugowaniu krytycznego i samodzielnego myślenia. Po krótkim zapoznaniu się z nową maturą widzę, że te tendencje jeszcze się pogłębiły. Jeszcze raz dziękuję z tego miejsca moim rodzicom, ponieważ zdawanie wspaniałej i nowoczesnej nowej matury z polskiego niechybnie zamiast na studia, zawiodłoby mnie wprost na jakiś poligon.

Ach, czas na studia. Podobno najlepszy okres w życiu. Najlepszy chyba dlatego, że starzy daleko, można po legalu chlać i właściwie jeszcze nie trzeba pracować. Pod względem edukacyjnym - zdecydowanie najgorszy. Najpierw mała uwaga techniczno - fizjologiczna. Przez 12 lat dotychczasowej edukacji przyzwyczaja się człowieka do systemu 45 minut nauki zajęć - 10-15 minut przerwy. Dlatego na studiach miło zrobić trochę organizm w przysłowiowego chu*a i wprowadzić system 90 (w wersji hard core 135) minut zajęć - 15 minut przerwy. Czemu? Bo tak.

Oprócz tego zamiast sprawdzać wiedzę na różne sposoby, jak do tej pory, teraz robi się jeden egzamin. Niesamowicie miarodajne, nie? Nie wiem, jak to wygląda na innych kierunkach i innych uczelniach, na wydziale prawa UJ przyjęło się na większości przedmiotów, że szef ma zawsze rację. Że inni mają inne poglądy i możesz to wykazać? To wypierdalaj do nich na studia, frajerze! Żeby nie było, UJ wielkodusznym jest. Możesz wybierać sobie sam większość przedmiotów na studiach. Że często jest to wybór między dżumą a cholerą (historia nowożytnej adminsitracji vs. prawo rolne, anyone?), to jak na I - II roku studiu masz wiedzieć, co cię interesuje? Nie mówiąc już o tym, że ćwiczenia z przedmiotu X pokrywają się z ćwiczeniami z przedmiotu Y i wykładem z przedmiotu Z. Sorry, wybrałeś tak sobie, to się teraz martw. To już nie jest liceum. Tę frazę zresztą słyszeliśmy na początku bardzo często. W tłumaczeniu znaczy to: odwal się, frajerze, nie chce mi się tłumaczyć.

UJ doskonale przygotowuje też do wykonywania zawodu prawnika. Jak wiemy, proces wygląda tak, że przychodzi do sądu dwóch prawników, a sędzia daje im test wielokrotnego wyboru. Wygrywa ten, kto lepiej rozwiąże. Testy to w ogóle fajna sprawa, ponieważ na egzaminie pozwalają upierdalać duże ilości ludzi łatwo i szybko, a na dodatek wmawiać im potem, że są głupi. Pyszna zabawa! W sumie fascynujące jest, że mimo faktu, iż studenci obecnie studiujący w 100% pochodzą już z nowego, nowomaturowego chowu, osiagają oszałamiający stopień zdawalności rzędu 10%. Oznacza to ca 400 dusz z warunkami. Z przedmiotów obowiązkowych opłata za warunkowe zaliczenie to 440 zł (mogło podrożeć, moje informacje są sprzed 3-4 lat).

  1. Prowadź chujową uczelnię.
  2. Uwalaj ludzi na egzaminach.
  3. ???
  4. Profit!

W grupach ćwiczeniowych ca. 60-osobowych kontakt z wykładowcą jest zerowy. Zresztą wykładowca chyba się z tego cieszy, bo często ma inne rzeczy do roboty, niż dyskutowanie ze studentami.

I tutaj dochodzimy do etapu, gdzie studentów traktuje się gorzej, niż uczniów nauczania początkowego, nie mówiąc już o licealistach. Szczerze mówiąc, po moim rozdyskutowanym liceum (które szkołą jest średnią, ale do której za moich czasów chodzili naprawdę ciekawi ludzie) studia to intelektualna pustynia. Pogłębianie wiedzy na własną rękę jest bez sensu, bo nie mieści się w zakresie testu. Najlepiej potakiwać. Ferment intelektualny to przebrzmiałe pojęcie poprzednich epok, a jeśli myślisz, że ktokolwiek chce cię tutaj czegokolwiek nauczyć, to chyba ci się epoki pomyliły.

Na deser anegdota - pamiętam jak parę lat temu święte oburzenie na forum mojego wydziału wywołał jakiś tam ranking uczelni, gdzie najwyższe miejsce miał WPiA UW. Nie rozumiem oburzenia - co kogo obchodzi, kto jest najlepszą drużyną IV ligi? Czy wypada by studenci zachowywali się jak kibole? Zresztą ponoć kibole też już studiują na UJ...

*Technika to ofiary transformacji. W czasach gdy każdy - nie wiadomo czemu - chce być magistrem zarządzania brakuje wykwalifikowanych techników. Ja, jakbym mógł cofnąć się te 13 lat w przeszłość, zdawałbym do gastronomika.

poniedziałek, 16 lipca 2012

Rodzina na swoim

Zastanawiałem się ostatnio nad jedną rzeczą. A mianowicie, po co nam własne mieszkania? No, nie tyle własne, co na własność. Czemu rząd forsuje programy typu Rodzina na swoim (zwracam uwagę na śliczny prymitywizm sloganu), zamiast promować mieszkalnictwo pod najem? Jeszcze 100 lat temu mało kto miał mieszkanie na własność. W Kodeksie Napoleona odrębna własność mieszkania w ogóle nie występuje. Później wprowadzono instytucję własności piętra. Nikomu to nie przeszkadzało, nie tacy jak my mieszkania wynajmowali (miały one wprawdzie 100 m2 najmniej, często 300 m2, ale co tam). Czemu więc dzisiaj musimy koniecznie mieć mieszkania na własność?

Oprócz kwestii, rzekłbym, technicznych jak niekorzystne dla kamieniczników przepisy, podatki, brak rozwiniętego rynku najmu, za to patologicznie rozdęty rynek kredytów mieszkaniowych, podałbym przede wszystkim kwestie kulturowe. Polskie społeczeństwo w ponad 80% wywodzi się z chłopstwa. Przywiązanie do ziemi jako gwarancja bezpieczeństwa (fałszywa, dodajmy) jest bardzo silne. Tak samo jak osiadły tryb życia i niewielka mobilność społeczeństwa. Wielokrotnie rozmawiałem z ludźmi wykształconymi, którzy jednak na sugestię, by powszechną własność mieszkań zastąpić najmem jeżyli się i zaczynali mówić coś o stabliności, pewności itp. miło brzmiących, niemniej pozbawionych konkretnego znaczenia pojęciach.

Przed II wojną światową większość społeczeństwa wynajmowała mieszkania. Czy ich życie było mniej stabilne od dzisiejszego? Powiedzielibyśmy, że w wielu aspektach było przynajmniej tak samo stabilne, mimo że prawo pracy było jakoś mniej przydatne i posadę stracić było nader łatwo.

Może zamiast marnować pieniądze podatników na dopłacanie do kredytów pomyśleć chwilę o możliwości urentowienia najmu? Na przykład rozluźnieniem ochrony lokatorów, dzięki której mało która osoba choć odrobinę ceniąca swoje pieniądze i zdrowie psychiczne myśli poważnie o profesji kamienicznika? Czemu w naszym kraju najem traktowany jest głównie jako sposób dorobienia sobie, a nie regularnej działalności gospodarczej?

Tyle dzisiaj. Następnym razem będzie o edukacji.

Fiasko

Ciekawa książka. Smutna, a nawet przerażająca. Wychodzi na to, że do Lema naprawdę trzeba dojrzeć. Nie wiem, czy to dlatego, że jestem bardziej dojrzały niż 4 lata temu (kiedy czytałem Solaris), czy książka lepiej trafia w moje gusta czytelnicze, ale Fiasko przeczytałem dość szybko. I chyba udało mi się je pojąć. Książka mówi o kontakcie z obcymi. Ale bardziej niż o obcych mówi o nas; i nie są to miłe rzeczy.

Z przewidywań Lema wynika, że ludzkość ze swoją ekspansywną kulturą i koniecznością poznania nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć założone cele. Książka jest też - a może przede wszystkim - frapującym studium fenomenu psychologii społecznej jakim jest grupowe myślenie. Napisano o nim wiele tomów, więc ograniczę się do stwierdzenia, że co wiele głów to nie jedna. To znacznie mniej. Widać jak w warunkach bezprecedensowych, w zdanej na siebie grupie narastają ekstremizmy, jak człowiek reaguje na nieprzewidziane okoliczności i jak wobec nieznanego moralność wynaturza się w swoją karykaturę.

Lem napisanym w 1987 r. Fiaskiem pożegnał się z powieścią jako gatunkiem, a także ze swoim sztandarowym bohaterem, Pirksem; w stosunku do biednego pilota pisarz zachował się bezlistośnie, zabijając go (niektórzy twierdzą, że zrobił to dwukrotnie; ja się z tym nie zgadzam).

Fiasko jest też rozwinięciem wątków z Solaris - kontakt z obcą cywilizacją to nie kiczowaty Star Trek, gdzie kosmici to ludzie, ale tacy trochę inni. Mogą oni być totalnie inni niż my. Możemy być niezdolni do porozumienia się z nimi, a i oni niekoniecznie mogą tego porozumienia chcieć. Mimo większego rozmachu i bujniejszej wyobraźni Jacek Dukaj w In partibus infidelium przedstawił ciekawie teologię w kosmosie, to właśnie Lem trafniej opisuje problem kontaktu z obcymi. W tym momencie przyszło mi do głowy, czy opowiadanie Dukaja nie jest rozwinięciem wątku ojca Arago towarzyszącego załodze "Hermesa"? Nie zdziwiłbym się.

Lem nie opisuje obcych. Opisuje nas - rozpaczliwie usiłujących się w tych obcych przejrzeć. Ale patrząc przez to zwierciadło widzimy siebie. I nie jest to ładny widok.