poniedziałek, 31 stycznia 2011

In the City that Never Sleeps...

your nightmare never ends, czyli wycieczka do Big Apple. Zasadniczym celem wyprawy były targi pracy: NYU International ll.m. Job Fair. Czyli skrzyżowanie headhuntingu, speeddatingu i wystawy psów. Ale zacznijmy od początku...

Do NYC dotarłem tylko z dwugodzinnym opóźnieniem. W sukurs przyszedł mi Król Bólu*, czyli nowy zbiór minipowieści Jacka Dukaja. Pomógł mi komfortowo przekiblować opóźnienie samolotu.

Dotarłszy do Big Apple, złapałem taryfę i udałem się do hotelu, któy mi polecono. Pierwszy zgrzyt: był w Chinatown. Nie było jednak najgorzej - w pobliżu była Low East Side, miejsce, do którego przedtem nie dotarłem, a które bardzo mi się spodobało: przypominało mi nieco okolice krakowskich Plant Dietlowskich. Znalazłem kilka knajp a la Kazimierz, na dodatek zawierające tylko homeopatyczne ilości hipsterów. Posiliwszy się, poszedłem spać. Czekał mnie nerwowy dzień. Tutaj pora n zgrzyt drugi: za oknem miałem Most Manhattański. Z linią metra. A metro w NYC jeździ 24/7... Nie pomogło mi to w przygotowaniu psychicznym do tego, co mnie czekało...

W piątek udałem się z samego rana na kampus NYU, gdzie było już od groma llm'ów. Językiem dominującym był, rzecz jasna, hiszpański, zaraz za nim portugalski. Znalazło się też kilku Polaków. Wywiady wyglądały tak, że wchodziło się do pokoju, siadało przy stole z odpowiednim numerkiem, w zależności, do jakich firm się zgłaszało i jakie wyraziły zainteresowanie, po czym startowała runda rozmów trwająca 20 minut. W zależności od ilości zgłoszeń procedura powtarzała się. Ja miałem skromniutkie 4 wywiady, ale niektórzy mieli ich -naście. Ja w trakcie całej imprezy przyjąłem taktykę pesymizmu defensywnego, tj nie miałem żadnych oczekiwań. Przyszedłem, pokazałem się, wcisnąłem kilka wizytówek, dostałem kilka wizytówek. Wątpię, by cokolwiek mi to dało. Na odpowiedź mogę liczyć za tydzień. Co mnie napawa pesymizmem to to, że wszyscy chcieli mnie zrekrutować do biur w Warszawie. Zapewne tam pojadę, ale nie od razu. Z racji na zawiłości amerykańskiego prawa imigracyjnego bardziej opłaca mi się zostać tutaj.

Po wszystkim udałem się na cocktail reception po targach, a potem na tego samego typu imprezę na mieście. Powiem szczerze: nienawidzę takich imprez. Z całego serca nienawidzę. Nie odnajduję się, nie wiem, o czym rozmawiać, nie czuję się komfortowo. Z reguły wszyscy ze sobą rozmawiają i dobrze się bawią (albo chociaż udają), a ja stoję z tym kieliszkiem w łapie i miną a la zbity cocker spaniel i nie wiem, co mam robić. Na recepcji nr 2 poratowali mnie rodacy, którzy mnie odnaleźli. Przy okazji okazało się, że nie tylko ja cierpię na tę przypadłość. Gdzieś słyszałem, że Polacy są nad wyraz kiepscy w rozmowach o dupie Maryni**. Na szczęście sam nas zagadnął pewien sympatyczny gentleman z Frankfurtu. I jakoś to poszło.

Dzień następny minął mi na spacerowaniu po Manhattanie z kolegami. Muszę to powiedzieć: Chicago jest bardzo ładnym miastem, ale Nowy Jork... Nowy Jork to nie miasto. To archetyp. Trochę za bardzo zatłoczone na mój prowincjonalny gust, ale mimo to wspaniałe. No i nowojorki ładniejsze od chicagowianek. To była jedna z chwil, gdy żałowałem porzucenie Fordham University na rzecz Northwestern. No, ale daremne żale, próżny trud. Wieczorem udaliśmy się na imprezę dla llm'ów. Niestety, ilość chętnych przekroczyła możliwości gabarytowe knajpy, co poskutkowało nieziemskim tłokiem. A ja nienawidzę tłoku. I nie przesadzam, naprawdę nienawidzę. Wzbudza to u mnie natychmiastową agresję. Agresję spotęgował fakt, że ktoś przeniósł mój płaszcz (który zostawiłem nie tam gdzie trzeba, fakt, moja wina), a płaszczu miałem kapelusz i szalik. Stratę płaszcza bym jeszcze przebolał, choć byłaby dotkliwa. Stratę kapelusza też, choć zdążyłem go polubić. Ale jakbym zobaczył, że ktoś zabrał mój szalik, zabiłbym. Zrobiła go moja mama na ZPT w liceum, więc nietrudno zgadnąć, że jest on sporo starszy ode mnie. Oprócz tego jest przepiękny. Spowodowało to, że troszkę się zdenerwowałem. Na szczęście udało mi się go odzyskać.

Na tej imprezie było jeszcze gorzej, niż na bankietach, bo pal licho, że wszyscy gadali w swoich językach, to jeszcze tłok i hałas. Na dodatek drogo. Jako, że był tłok i nie było parkietu, a muzyka (poza chwilowymi Białymi Pasami i Michaelem Jacksonem (którego nie lubię, ale traktuję instrumentalnie: naumiałem się onegdaj moonwalka, to mogę poszpanować). Na osłodę została mi niedziela,. czyli wycieckza z wujostwem do Metropolitam Museum of Art. Przyznać muszę, że galerie sztuki z reguły strasznie mnie nudzą, a oglądania obrazów osobiście, podczas gdy można obejrzeć reprodukcję uważam za stratę czasu. Dla kilku artystów robię jednak wyjątki. Jednym z nich jest Gustav Klimmt: jego warto obejrzeć zawsze. Na szczęście Mertopolitan miało jednego. Jako ciekawostkę dodam, że miała miejsce czasowa wystawa fotografii z początku XX wieku, na której znalazły się trzy zdjęcia autorstwa... Witkacego. Można też było obejrzeć autochromy - wierzyć się nie chce, że tak doskonałe zdjęcia wykonano w 1907 - barwy i ostrość były niesamowite.

Podsumowując: celu głównego wyprawy osiągnąć się raczej nie udało, cele towarzyskie osiągnąłem w stopniu poniżej zadowalającego, ale... Byłem w Nowym Jorku, do cholery! ;-)


* z Dukajem mam podobne problemy jak z Lemem (patrz O pożytkach z Internetu)***. Muszę jednak powiedzieć, że nabieram wprawy i jego książki czytam z coraz większą przyjemnością. Wrażenie zrobiła na mnie rozwijająca część wątków Czarnych Oceanów Linia Oporu. Po raz kolejny, po Oceanach, zdałem sobie sprawę, że Dukaj opisuje zdarzenia wcale nieodległe. Możliwe, że przyjdzie nam jeszcze żyć w czasach okrutnych cudów.
** ang. small talk.
*** notabene w Oku Potwora Dukaj oddaje hołd Lemowi.

środa, 19 stycznia 2011

Muzyka

Wzięło mnie na tego posta wczoraj, jak zacząłem słuchać dawno porzuconych mp3 w czeluściach pamięci komputera.
Mianowicie wróciłem do Lecha Janerki. To jeden z dwóch artystów, którzy mieli największy wpływ na mój gust muzyczny i, szerzej, na poczucie estetyki. Drugim z nich był Grzegorz Ciechowski.

GC przedstawiać nie trzeba - założyciel Republiki (choć nie do końca), jeden z czołowych artystów boomu rockowego lat 80., jeden z najpłodniejszych polskich rockmanów, a zarazem ten z nich, który odszedł najwcześniej, choć tyle jeszcze miał do zrobienia. Jakkolwiek posiadam obydwie antologie GC, to najbardziej cenię Nowe Sytuacje i Nieustanne Tango (oraz single niewydane na płytach). Proszę państwa, to się nazywa nowa fala! Płyty bardzo minimalistyczne, o zimnym, ascetycznym brzmieniu, na dodatek nagrane przy pomocy dość nietypowych jak na rocka instrumentów (pianino i flet). Jakością samą w sobie były też teksty. GC odwoływał się do Orwellowskiej antyutopii, zimnego, bezdusznego świata beznadziei i permanentnej kontroli. Był też chyba rockowym poetą najciekawiej opisującym seksualność, jednak na tych płytach była ona spleciona z propagandą i nowomową, co dawało naprawdę ciekawy efekt. To GC wzbudził we mnie zainteresowanie Orwellem, a potem Huxleyem. To dzięki Republice zrozumiałem, że za późno się urodziłem, naprawdę zazdrościłem tym, którzy słuchali ich na kasprzakach i oglądali ich wtedy na żywo.

Kolejnym, chyba nawet w dłuższej perspektywie ważniejszym, artystą jest Lech Janerka. Janerkę pierwszy raz widziałem w telewizji. Udzielał wywiadu, w przerwach leciały fragmenty nagrań koncertowych, w tym Jezu, jak się cieszę i Strzeż się tych miejsc. Minęły chyba dwa lata, kiedy przypomniałem sobie o Janerce i wszedłem w posiadanie Co lepszych kawałków. Pierwszy kilka przesłuchań wypadło słabo: spodobało mi się tylko Jezu, jak się cieszę i piękny, acz bardzo niedoceniany Niewalczyk (zapewne dlatego, że intro przywodziło mi na myśl Lady Pank). Później jednak zaczynałem doceniać muzykę i coraz bardziej wsłuchiwać się w teksty. Janerka inspirował się GC (a konkretnie Kombinatem), jednak stosowane przezeń środki wyrazu są całkiem inne od tych u Ciechowskiego. Janerka operuje na znacznie wyższym poziomie abstrakcji, sens jego metafor łatwiej poczuć, niż zrozumieć, trudno wytłumaczyć, co chciał powiedzieć, mimo, że instynktownie się to wie. Zdecydowanie jest to zdecydowanie facet, który ma coś do powiedzenia. Ma swoją wizję świata, w której jest konsekwentny, mimo, że każda płyta ma inną stylistykę: od nowofalowego Klausa Mitffoha, przez mroczną Historię Podwodną, metafizyczne, acz niestety średnio udane Ur, groteskową Bruhahę aż po eschatologiczne Fiu, fiu. Fiu, fiu jest zresztą najlepszą, moim zdaniem, płytą Janerki. Pesymistyczny opis naszego świata, pozorów i nieuchronnego końca, listopadowe brzmienie i wokal Janerki naprawdę robią wrażenie. Janerka też jest interesującym artystą w warstwie brzmieniowej: jego utwory charakteryzują świetna linia basu i akompaniująca gitarom wiolonczela, na której gra żona Lecha, Bożena.

A to jeden w moich ulubionych utworów Janerki, czyli Dobranoc. Proszę zwrócić uwagę na świetny, jak zawsze u Lecha, bas. No i na tekst, ale to u Janerki sprawa oczywista.

Rozpisałem się. Tak mi właśnie przyszło do głowy, że mimo tych 10 lat, które minęły, odkąd pierwszy raz miałem styczność z tymi artystami, ich twórczość dalej siedzi mi głęboko w głowie. Chyba nawet do tego stopnia, że poznanie ich mogłoby sporo powiedzieć o mojej osobowości. Nie wiem, czy się tym cieszyć, czy martwić.

wtorek, 18 stycznia 2011

Takie tam różne

Dzisiaj post w stylu: remanent. Czyli poruszę kilka tematów, które miałem kiedyś już poruszyć, ale jakoś nie było okazji (a tak szczerze - nie chciało mi się).

Rzecz pierwsza - moje przypuszczenia się sprawdziły. Jestem na towarzyskiej pustyni. Nie wiem, co za głupi ##### odpowiadał za diversity naszego programu, ale dał ciała na całej szerokości. Program jest do tego stopnia zróżnicowany, że dzieli się na cztery grupy:

-Azjaci;
-Ameryka Płd. hiszpańskojęzyczna;
-Brazylia;
-błąd pomiaru.

A teraz mały konkurs: w której kategorii znalazł się Piszący Te Słowa? Znasz odpowiedź? Zadzwoń pod nr telefonu 0 - prefiks - 997 i spytaj, czy zastałeś Jolkę. Nagroda przyjedzie błyskawicznie.

A teraz tak bardziej serio: poszedłem na piwo z Jewgienijem i Maksymem (Rosjanin i Ukrainiec) i pogadawszy trochę, doszliśmy z Żenią do wspólnego wniosku (Maksym mało gada; w ogóle jakiś dziwny jest - kto widział Ukraińca, co pije jedno piwo?!), że jesteśmy izolowani. Mało gdzie jesteśmy zapraszani, nikt właściwie nie chce z nami spędzać czasu. Zapewne przyczyną jest fakt, że nie mówimy po hiszpańsku. A potem wchodzi sobie człowiek na facebooka i widzi zdjęcia z imprez, o których nikt mu nie powiedział albo z wyjazdu na narty, na który nie został zaproszony. Skutkuje to sporą zniżką morale. I wk...ia mnie nie pomiernie, bo wychodzi na to, że cały żmudny proces mej socjalizacji ograniczył się tylko do fantastów - w sumie tylko wśród nich ostatnio znajduję ludzi wartych odbycia z nimi jakiejkolwiek rozmowy. Tutaj z kolei zamiłowanie o fantastyki świadczy o infantylności i generalnie byciu podejrzanym indywiduum. Niech będzie i tak. Szkoda trochę, że jestem poza nawiasem życia towarzyskiego, ale może to i lepiej...

... bo imprezy w USA są żałosne, jak Emeryten Party, o którym śpiewali swego czasu Pudelsi. O knajpach już pisałem, więc odsyłam do postu sprzed bodaj dwóch miesięcy. Telewizory, muzyka prosto z MTV i brak parkietu. Więc jak ktoś poczuję chęć do tańca, to tańczy gdzieś między stolikami. Ale tańczy raczej mało osób. A jak już, to się patrzeć nie da - Amerykanki - o Amerykanach będzie później - stoją w kółku rozkraczone, gibają się i ryczą coś w stylu Ejo, ejo Galileo, czy inną szmirę z MTV. Poprzedni raz jak to zobaczyłem, musiałem aż z wrażenia napić się oranżady (bo corona to przecież nie piwo, prawda...?). W skali uciech i radości, USA to jakiś średni Czyściec.

O Amerykanach miałem też pisać. Dziwni to ludzie. Sympatyczni, każdy wyszczerzony, jakby suszył zęby albo nosił plaster z THC (jakby było coś takiego, tobym chyba kupił ze dwa kartony), każdy udaje, że wszystkich lubi, a naprawdę ma wszystkich w d... Nie znajduję niczego nagannego w posiadaniu innych ludzi w głębokim poważaniu, bo mnie samego jakieś dobre 99% mijanych codziennie ludzi tyle samo obchodzi. Irytuje mnie kosmiczna hipokryzja w udawaniu, że jest inaczej. Poza tym są w większości ludźmi strasznie płytkimi i pozbawionymi własnej opinii. Ich ciekawość świata sprowadza się do kilku prostych pytań skwitowanych nieodłącznym "O, to super!" Z dwoma ludźmi udało mi się odbyć sensowną rozmowę: z jakimś studentem politechniki w Dakocie, z którym przez półtorej godziny rozmawiałem o konstrukcji bloków silnikowych i awariach elektrowni atomowych i jakimś gościem z III roku mojego uniwersytetu, który sprawiał wrażenie tutejszej zmutowanej odmiany kolibra prawniczego pospolitego. Poza tym jest to chyba najgorzej ubrany naród, jaki zdarzyło mi się widzieć: obowiązkowym zestawem są spodnie od dresu i walonki*, do tego jakaś bluza z kapturem i bangla. Czasami zamiast dresu są spodnie od pidżamy. Na początku moja reakcja sprowadzała się do prostego O, k...! (bywam dość lapidarny), potem zastąpiło ją smutne pogodzenie z losem i uświadomienie sobie mego znikomego nań wpływu.

Innymi słowy: rok 2011 zaczyna się wyk...cie. I jeszcze za tydzień mi zniżkę w PKP ch... strzeli.


Walonki wyglądają tak:




PS. Żeby nie było za smutno, to jest też parę fajnych rzeczy. Odkrywam ostatnio elektro. Nowa płyta Ladytron świetna, Digitalism bardzo dobry, Justice niezłe, ale szału nie ma.

niedziela, 2 stycznia 2011

Zmiany, zmiany, zmiany...

No i mamy kolejny rok. Skończyła się zarazem pierwsza dekada XXI wieku. Teraz, zgodnie z aktualną modą, czas na noworoczne postanowienia. A potem przyjdzie Blue Monday i nie mówię tu o kultowym utworze New Order, a o trzecim poniedziałku stycznia, który jest ponoć najsmutniejszym dniem w roku. Bierze się to z krótkich dni, zimna, a także uświadomienia sobie, że nie uda się spełnić noworocznych postanowień. I nieszczęście gotowe.

Dzięki PKP i PLL LOT udało mi się wykonać drugie podejście do Innych Pieśni Jacka Dukaja. Jak to po Dukaju, w tle głowy tli mi się myśl, że znów nie udało mi się wszystkiego zrozumieć. Jego proza jest ciężka, ale czytanie jej daje sporo satysfakcji. W Innych Pieśniach Dukaj kreśli wielopłaszczyznową opowieść o równoległej rzeczywistości, której fizyka oparta jest na teoriach Arystotelesa. Jest pięć rodzajów atomów: Ziemia, Woda, Powietrze, Ogień i ether, a ludźmi i zwierzętami rządzi Forma. Aristokraci są w stanie narzucać swą Formę innym, a kratistosi mogą nawet formować całe państwa.

To natchnęło mnie do rozważań, nieco na bok od Dukajowego świata, ale w temacie, jak mi się wydaje, zbliżonym. Gdy ktoś nie ma silnej osobowości i ma niską samoocenę, to widać to w jej zachowaniu. Gdy usiłuje się to zmienić, poprzez inne zachowanie, wywołuje to dysonans. Da się wyczuć, że osoba taka jest nieautentyczna, co wywołuje efekt odwrotny od zamierzonego. Czy zatem jesteśmy skazani na jeden i ten sam wzorzec zachowań?

Tyle pseudointelektualnego bełkotu na dziś, pora przejść do rzeczy istotnych. Oświadczam wszem i wobec, że przeżyłem pierwszego naprawdę udanego sylwestra w życiu. Dzięki świetnemu towarzystwu i dobrej muzyce bawiłem się doskonale i obudziłem się 1 stycznia z zakwasami, a nie z kacem, co dla mnie jest wyznacznikiem dobrej imprezy.

Dosiego roku 2011. Mam nadzieję, że uda mi się w nim prowadzić ten produkt blogopodobny bardziej regularnie i starannie.