czwartek, 10 marca 2011

Lubią nas

Ciekawy tytuł. Zwłaszcza w kontekście mojej sytuacji tutaj. Ot, jak czasem los wypowiada się w postaci przypadku i playlisty foobara (przypadkowi trzeba, oczywiście troszeczkę pomóc, na przykład klikając next tak długo, aż nie wypadnie coś, co mi przypasuje. No co? Szczęścia mam mało, nie ma co szastać na prawo i lewo). Moje życie ostatnio przybrało bardzo ustabilizowany tok: wstaję koło 11.00, snuję się po mieszkaniu jak smród po gaciach, spóźniam się na wykład, na który nie jestem przygotowany, wracam do domu, siedzę przy kompie średnio do 1.30, czasem coś wypiję, a czasem nie, kładę się spać, nie mogę zasnąć, zasypiam wreszcie, wstaję koło 11.00... Mała stabilizacja.

Ostatnio w wymianie emaili padło sformułowanie, że mój blog jest optymistyczny. Przyznam szczerze, że oniemiałem. Zawsze wydawało mi się, że w sporze o to, czy szklanka jest do połowy pusta, czy do połowy pełna zajmowałem pozycję, że szklanka się stłukła. Po namyśle dochodzę o wniosku, że muszę nieco ograniczyć rzucanie bon motami, bo padnę być może ofiarą klątwy kabareciarza. Polega ona w skrócie na tym, że w towarzystwie co jakiś czas jakiś przygłup, który zaznajomiony jest z twórczością rzuca Ty, a powiedz coś śmiesznego. Zakładam, że jako dla osoby w miarę kulturalnej, choć klnącej jak szewc jedyna właściwa odpowiedź, tj. Twoja stara nie wchodzi w rachubę. Skupię się więc na profilaktyce. I może przejdę do adremu.

Ostatnio bardzo rozwijam się kulturalnie. Polega to na tym, że kupiłem sobie antologię Darii (niestety, bez filmów pełnometrażowych) i oglądam. Z reguły po 4 odcinki dziennie. Daria dodaje mi animuszu, ale też utwierdza w mojej alienacji. Dla niewtajemniczonych: właściwie zaczął się spring brake. To takie ferie wiosenne. Dwa tygodnie. Tradycyjnym celem wyjazdów jest wtedy Floryda, można pobyczyć się na plaży i imprezować i w ogóle! Ci, którzy znają mnie bliżej, wiedzą, co sądzę o spędzaniu wakacjach nad morzem. Reszta musi obejść się smakiem, bo postanowiłem mniej bluzgać na blogu, poza tym spekulacje, że ktoś ma mniej pofałdowany mózg, niż kura jest nieeleganckie. Zresztą zagadnienie jest czysto akademickie, ponieważ otrzymałem taki bezmiar propozycji wyjazdów, że aż nie mogłem się zdecydować.

OK, tak serio, to nikt mnie nigdzie nie zaprosił, a ja wpraszać się nie mam zamiaru. Po pierwsze, jak ktoś mnie nie zaprosił, to mnie najwidoczniej nie chciał. Nie mam pretensji, jedynie to sobie zapamiętam. Powód drugi, że nie mam ochoty waflować się z frajerami i spędzać czasu w sposób, którego nie lubię. W każdym razie, przez pierwszy tydzień zostaję w Chicago. W drugiej połowie jadę na narty do Colorado. To będzie moje drugie doświadczenie narciarskie w USA. Pierwsze miało miejsce dwa tygodnie temu w Utah, kiedy wpadłem w gości do rodziny. Było bardzo przyjemnie, gdyby nie to, że Amerykanie mieli durny zwyczaj zagadywać mnie na wyciągach. Ileż można opowiadać to samo? Najbardziej rozbawiło mnie przypuszczenie, że w USA jeździ się lepiej, niż w Europie. Nie chciałem być niemiły, więc nie zabiłem tego dobrego człowieka śmiechem, ale z wyjątkiem chusteczek przy wyciągach (genialny pomysł!), Alpy biją Utah na głowę: szerokością tras, stopniem ich przygotowania, jakością infrastruktury. Niewybaczalne dla mnie jest, jak na środku nartostrady mogą rosnąć drzewa?! Jadę sobie, elegancko, skręt gigantowy, śmigam, wyjeżdżam zza zakrętu... A tu sosenka. Albo jodełka. Albo inny modrzew. Cholery można dostać. W ogóle, co oni tacy zainteresowani, kim ja jestem? Co ich to do cholery obchodzi, skoro się z nimi więcej nie będę widział? Bez sensu.

Cieszę się jednak, że jadę, bo zawsze to trochę ruchu na powietrzu. To, że zasłyszałem piąte przez dziesiąte, że kolega z Czech organizuje wyjazd to kupa szczęścia. Ostatecznie jedzie nas dwóch. Potwierdza to tezę o amatorach wyjazdów nad morze, ale nie chcę się powtarzać. Poza tym, tych biednych ludzi trzeba wspierać. W końcu żyjemy w XXI wieku...

Bez sensu jest też coś, co się tu nazywa networking. Chodzi o to, że chodzisz sobie na juble z różnymi ludźmi (z reguły potencjalnymi pracodawcami i innymi takimi) i się z nimi waflujesz. Jak dla mnie: coś miedzy trzecim a czwartym kręgiem piekła (standardowa amerykańska knajpa jest w szóstym kręgu; networking zyskuje na kateringu: można się chociaż najeść i napruć na czyjś koszt; z % nie można jednak przesadzać, bo za bardzo nachlany możesz z siebie zrobić idiotę - mnie to, na szczęście nie dotyczy, bo i tak nie rozmawiam z nikim, oprócz moich znajomych*, więc trudno mi się skompromitować bardziej, niż zazwyczaj). W każdym razie, tych jubli nienawidzę. Skutek tego taki, że z nich zrezygnowałem. Rozwiązanie proste i eleganckie. Aż jestem z siebie dumny.
W ogóle nie czuję się zbyt pewny w sytuacji, gdy jestem otoczony przez grupę obcych ludzi i mam się z nimi porozumiewać. Jak w ogóle podejść do obcej osoby i z nią zacząć rozmawiać? Jak nie ma dobrego powodu/pretekstu, żeby podejść, sytuacja jest praktycznie nie do rozwiązania. Na każdej imprezie więc stoję gdzieś w okolicy bufetu i staram wyłowić kogoś znajomego, jednocześnie starając się nie sprawiać wrażenia przerażonego. Jest to bardzo stresujące. Każdy wie, że na stres najlepszy jest alkohol - jest smaczny i ręce można czymś zająć. Dodatkową korzyścią jest fakt, że po kilku głębszych nie mam ochoty rozmawiać z kimkolwiek i pogrążam się w rozmyślaniach. Złośliwi powiedzieliby, że mam pijacki zawias. Na szczęście nie jestem zbyt popularny i jak już coś piję, to z reguły piwo lub burbona pod youtube lub Darię.

Już w tyle głowy słyszę głos mojego ojca, że mam takie możliwości i z nich nie korzystam, że powinienem jeździć, szukać roboty i cholera wie jeszcze raczy wiedzieć, co jeszcze. Nie mam zamiaru się tym przejmować. Aktualnie myślę, że jak mi się poszczęści i nie uda mi się znaleźć tu pracy, to jeszcze się wyrobię na Open'era! Ciekawe, kto gra w tym roku? Wprawdzie lepiej, niż w 2006 nie będzie (pierwszy koncert FF, miejsce tuż przy barierkach i skakanie przez dwie godziny; a na deser piękne panie z Ladytron. Ech...).

Nie powiem, żeby perspektywa szukania pracy w USA mnie cieszyła. Nie powiem, żeby perspektywa szukania pracy w zawodzie mnie cieszyła. Niemniej, wypadałoby się czymś zainteresować. Podsumowując moją bytność tutaj, dochodzę do wniosku, że to tak naprawdę zmarnowany czas. Obywatelem świata się nie stałem (nie to, żeby mnie to cokolwiek interesowało, ale nie mam ochoty wysłuchiwania trucia, jakie to ja mam możliwości i jak to z nich nie korzystam; muszę zacząć obmyślać jakiś zestaw ripost), nie porobiłem żadnych znajomości (tylko to, że widuję tych ludzi sprawia, że nie wywaliłem ich jeszcze z facebooka; swoją droga, ciekawy kierunek, prawda?). Na dodatek moje wątłe umiejętności społeczne, które starałem się jakoś rozwijać przez całe studia cofnęły się o jakieś 3-4 lata. Samoocena jak była chujowa, tak jest, więc nie ma co się rozwodzić.

Hmm... Czyżbym był sfrustrowany? Nieeeee...

PS. Dziękuję filmowi Symetria za wzbogacenie słownictwa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz